Zwykle – choć nie jest to regułą – generują nowe miejsca pracy. Techniki satelitarne są podstawą do określania pozycji, obrazowania, mapowania czy przesyłania danych, o czym przekonacie się, patrząc na ekran smartfona.
Innymi słowy, polskie satelity to konieczność, a nie fanaberia instytucji ulokowanej przy ulicy Trzy Lipy w Gdańsku z budżetem 10 mln zł na cały rok.
Na razie w dziedzinie podboju kosmosu Polska wypada, delikatnie mówiąc, średnio. Kiedyś (z niemałą pomocą towarzyszy radzieckich) wystrzeliliśmy Hermaszewskiego. Kilka lat temu poleciał studencki satelita PW-Sat, który kosztował ok. 200 tys. zł. Drugim – i pierwszym naukowym – był Lem, należący do kategorii nanosatelitów – ważył ok. 6 kg. Taki sam jest wystrzelony w połowie 2014 roku Heweliusz.
I jeśli chodzi o satelity, to by było na tyle. Lepiej niż Mauritius i Wenezuela, gorzej niż Wietnam i Nigeria. Pod tym względem znajdujemy się w kosmicznej lidze okręgowej. Nie mamy własnego satelity telekomunikacyjnego, prawdopodobnie nie bylibyśmy w stanie sami go zbudować. Podobnie jest z planowanymi satelitami obserwacyjnymi. Koszt budowy jednego to tyle co kilka kilometrów autostrady.
Ale eksploatacja takich urządzeń może przynieść konkretne pieniądze ze sprzedaży informacji pochodzących z obserwacji czy opłat za transmisję danych. Są też zyski niematerialne. Nikt nie ukrywa, że urządzenia, o których myśli np. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, będą satelitami podwójnego przeznaczenia. Oprócz wykonywania zadań cywilnych będą dostarczały dane dla administracji i wojska – nie dajmy się zwieść, że chodzi o obserwację „kosmicznych śmieci" zagrażających polskim satelitom.