Stefan Szczepłek: To jest Anfield!

Dawno takiego meczu nie widziałem. Borussia po dziewięciu minutach prowadziła z Liverpoolem na jego boisku 2:0 i przegrała 3:4. W półfinale Ligi Europejskiej zagrają Anglicy.

Aktualizacja: 15.04.2016 01:10 Publikacja: 15.04.2016 01:07

Stefan Szczepłek: To jest Anfield!

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompala

To było coś niewiarygodnego. Kwadrans po rozpoczęciu gry Liverpoolu już nie było. Juergen Klopp robił dobrą minę, kibice „The Reds” zaklinali szczęśliwe znoszone szaliki, trybuna The Kop straciła rezon - to już był koniec.

Może wszędzie, tylko nie w Anglii. W Liverpoolu, kiedy po schodkach wychodzi się z szatni na boisko, nad głowami trzeba zobaczyć napis na kwadratowej planszy: This is Anfield. Miejscowi dotykają go z namaszczeniem, jakby sprzymierzali się z duchem najwspanialszych przodków tego miejsca: Jimmym Casem, Ianem Callaghanem, Kennym Dalglishem, Rogerem Huntem, Stevenem Gerrardem, Alanem Hansenem, Stevem Heighwayem, Emlynem Hughesem, Kevinem Keeganem, Rayem Kennedym, Sammym Lee, Philem Nealem, Michaelem Owenem, Ianem Rushem, Tommym Smithem, Graemem Sounessem, Ianem St. Johnem, Philem Thompsonem, Johnem Toshakiem... Wystarczy? To już jest gwiazdozbiór brytyjskiego futbolu. A są jeszcze cudzoziemcy, z Jerzym Dudkiem.

Anfield jest miejscem magicznym. Tam rzeczywiście trzęsą się nogi każdemu, kto nie ma sobie czerwonej koszulki Liverpoolu. Na prawo od wyjścia znajduje się (a może znajdował, bo dawno tam nie byłem) słynny Boot Room. To mała szatnia trenerów, zajmowana latami przez największych angielskich menedżerów: Billa Shankly’ego, Boba Paisleya, Roya Evansa i Ronnie Morana. Tam wykuwała się angielska myśl trenerska, która może nie jest najgłębsza, ale którą należy szanować jako futbolowy wzorzec kulturowy. 

Kiedy już, patrząc na onieśmielającą tablicę wyjdzie się na Anfield, gości czeka drugi cios. Po prawej stronie, za bramką, znajduje się jedna z najsłynniejszych trybun na świecie: The Kop, nazwana na cześć bohaterów wojny Burskiej. Porównywalna z Trybuną Południową na stadionie Borussii (na każdej może się zmieścić ponad 25 tys. kibiców), grająca rolę dwunastego zawodnika i nigdy nie tracąca wiary. Kiedy zaśpiewa „You’ll Never Walk Alone”, najsłynniejszą pieśń futbolowych stadionów, która narodziła się właśnie tu i została wyeksportowana na cały świat, ciarki muszą przechodzić każdego.

Otrząśnięcie się po nokaucie i wygranie na punkty, niemal równo z gongiem po niezwykłej wymianie ciosów, to osiągnięcie wyjątkowe. Magia miejsca na pewno miała na to wpływ. Liverpool wcale nie ma wybitnych piłkarzy. Jego kapitan James Milner jest najbardziej przewidywalnym absolwentem angielskich futbolowych uniwersytetów, jakiego można sobie wyobrazić. Ale ma serce, pojemne płuca i ambicją zaraża wszystkich. Dzięki takim cechom wygrywa się przegrane mecze. 

Dokonała tego cała angielska drużyna i jej niemiecki trener, który wychował większość zawodników Borussii. Po skończonym meczu Juergen Klopp podszedł do trybuny zajmowanej przez niemieckich kibiców. Byli wściekli, oszołomieni, załamani a mimo to podziękowali Kloppowi brawami. Dziękowali sobie też piłkarze obydwu drużyn. Piszę to wszystko od razu po meczu więc nie wiem jaki był ciąg dalszy. Jestem jednak przekonany, że niemieccy kibice nie zdemolowali centrum Liverpoolu.

To jest Anfield ale też to jest prawdziwa piłka, gdzie w czystej grze wynik ustalają zawodnicy i trenerzy, a nie działacze, prawnicy i rozmaici macherzy. Dlatego takie mecze chce się oglądać. 

To było coś niewiarygodnego. Kwadrans po rozpoczęciu gry Liverpoolu już nie było. Juergen Klopp robił dobrą minę, kibice „The Reds” zaklinali szczęśliwe znoszone szaliki, trybuna The Kop straciła rezon - to już był koniec.

Może wszędzie, tylko nie w Anglii. W Liverpoolu, kiedy po schodkach wychodzi się z szatni na boisko, nad głowami trzeba zobaczyć napis na kwadratowej planszy: This is Anfield. Miejscowi dotykają go z namaszczeniem, jakby sprzymierzali się z duchem najwspanialszych przodków tego miejsca: Jimmym Casem, Ianem Callaghanem, Kennym Dalglishem, Rogerem Huntem, Stevenem Gerrardem, Alanem Hansenem, Stevem Heighwayem, Emlynem Hughesem, Kevinem Keeganem, Rayem Kennedym, Sammym Lee, Philem Nealem, Michaelem Owenem, Ianem Rushem, Tommym Smithem, Graemem Sounessem, Ianem St. Johnem, Philem Thompsonem, Johnem Toshakiem... Wystarczy? To już jest gwiazdozbiór brytyjskiego futbolu. A są jeszcze cudzoziemcy, z Jerzym Dudkiem.

Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości