Kraj nie radzi sobie tak dobrze z kontrolą obywateli jak za czasów Kima - dziadka i Kima - ojca. Za łapówki załatwia się wszystko, a dzięki temu można dorabiać na boku. Powstają nielegalne bazary (jangmadangi), pierwsi dorobkiewicze (donju), dzielnice elity nazywane Pjonghattanem oraz specjaliści od reklamy, którzy mają jeszcze gorzej niż ich starsi koledzy znani z serialu Mad Men. W Korei Północnej trzeba być kreatywnym po trzykroć. Biedakom trzeba wcisnąć buble, a najwyższych urzędników przekonać do skierowania uwagi akurat na daną usługę choć najmniejszy błąd może obrócić się przeciwko twórcy.
Wódkę z Pjongjangu reklamuje hasło "drink, którego nie zapomnisz". Pigułkom, po których dzieci mają rosnąć, towarzyszy żyrafa. Purpurowy kamień umieszczony w stalowym pierścieniu symbolizuje lek oczyszczający krew z toksyn.
W kraju Kima nie nadszedł jeszcze czas profesjonalnych banerów, standów, POSów i innych marketingowych cudów. Reklamy drukuje się w kolorze na błyszczącym papierze i umieszcza na ladzie obok towaru. Najbardziej liczy się korzyść, jaką można uzyskać po użyciu danego produktu. Pasta do zębów pochodzi z naturalnych składników, ciasteczka z morskiego ogórka rzekomo radzą sobie z gruźlicą, a nawet rakiem.
Główne miejsce na ścianach budynków zajmują jednak nie kampanie reklamowe towarów, ale konsekwentna propaganda sukcesu i kult przywódców. Marketing nie może także na razie wyjść poza sklepy. Zdarza się, że czasami firmy z Północy zaznaczają swoją obecność na zawodach sportowych, np. podczas ubiegłorocznego pucharu Azji w piłce nożnej. Podczas maratonu w Pjongjangu udostępniono sponsorom przestrzeń na koszulkach, sprzedawano także billboardy na ulicach za tysiąc euro sztuka. Przed laty w taki sposób prezentowano samochody marki Pyonghwa, nad którymi pracowały wspólnie obie Koree.