Publiczne przedszkole to takie, które przeprowadza rekrutację dzieci, stosując zasadę powszechnej dostępności. Ustawa o systemie oświaty jednak nie precyzuje, co to oznacza.
Minister edukacji w rozporządzeniu w sprawie warunków przyjmowania uczniów do szkół wskazuje jedynie, że pierwszeństwo w przyjęciu mają sześciolatki, dzieci wychowywane tylko przez mamę lub tatę, te, których rodzice są niepełnosprawni, oraz z rodzin zastępczych. Wprowadzenie innych kryteriów jest bezprawne, choć konieczne. Pozostaje zatem pytanie, co rozumieć przez powszechną dostępność.
Z punktu widzenia przepisów, zwłaszcza konstytucji, jest to prawo wszystkich dzieci w wieku od trzech do sześciu lat do korzystania z usług przedszkola. Odmowa przyjęcia może zatem wynikać z braku miejsc (zgodnie z prawem w grupie może być maksymalnie 25 dzieci) czy braku możliwości zapewnienia opieki. Tyle teorii. Praktyka jest taka, że wiele dzieci w dużych miastach nie dostaje się do przedszkola.
Co więcej, dodatkowe – choć bezprawne – kryteria i elektroniczna rekrutacja nie gwarantują sprawiedliwego przydziału miejsc. Nie wierzę bowiem, że w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu na 50 miejsc w danym przedszkolu nie przypadnie 60 dzieci z identyczną liczbą punktów.
Kto zatem decyduje, które z nich będzie miało prawo być przedszkolakiem? Dyrektor. Co prawda każde przedszkole w swoim statucie powinno określić zasady rekrutacji, ale prawda jest taka, że nie ma możliwości precyzyjnego, niebudzącego kontrowersji wskazania, kto zostanie przyjęty. Dlaczego bowiem w jednym pierwszeństwo przysługuje trzylatkowi, który ma rodzeństwo w przedszkolu, przed takim, który ma brata w liceum lub jeszcze w beciku, a w innym – dziecku z rodziny wielodzietnej? Warunki rekrutacji, aby respektowały zasadę powszechności, muszą być sprecyzowane przez ustawę lub rozporządzenie. One mogą wskazać, kto ma pierwszeństwo. Ministerstwo Edukacji jednak nie potrafi tego zrozumieć.