Z gąszczem niejasnych, zawiłych, często sprzecznych przepisów nie radzą sobie już nawet najtęższe umysły prawnicze. Diagnoza też jest znana od lat tak samo jak przyczyny choroby. Niestety, na terapię ciągle czekamy.
Pośpiech w tworzeniu prawa to zły doradca. Zaniedbania cywilizacyjne, jak uczy doświadczenie, należy bowiem nadrabiać raczej wolno, lecz systematycznie, a w każdym razie z właściwą rozwagą.
Rozwadze jednak nie sprzyja to, że w polskiej legislacji każdy sam sobie rzepkę skrobie. W Polsce ministerstwa tworzą prawo na własną modłę. Także w Sejmie ustawy pichci się w 31 komisjach i aż 131 podkomisjach. W dodatku na każdym etapie tych prac nawet niewielka grupka posłów, działając pod wpływem lobbystów, ma szanse przeforsować poprawki, które burzą logikę projektu. Posłowie wolą zajmować się uchwalaniem ustaw niż tym, jak one w praktyce zdają egzamin i czy rzeczywiście były potrzebne. W parlamencie funkcja ustawodawcza od lat dominuje więc nad kontrolną.
Najistotniejszą przyczyną kłopotów jest jednak to, że tworząc prawo, politycy lekceważą legislatorów, czyli fachowców przygotowanych do profesjonalnego opracowywania przepisów.
Rola polityków w tworzeniu prawa powinna polegać na wyznaczaniu celów i rozstrzyganiu merytorycznych dylematów. Legislatorzy mają zaś te decyzje przyoblekać w szatę słowną, wykonując całą techniczną część zadania. Niestety, politycy nie chcą wyzbyć się nawet tego wąskiego fragmentu władzy. Zdaje im się ciągle, że dysponując nią, mogą osiągać swoje często wąsko pojęte i doraźne cele.