Przeznaczyły na to sporo pieniędzy i nadają temu dużą rangę, tak na etapie rekrutacji studentów, jak i w trakcie ich nauki. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że te komórki są wyrazem pewnej powszechnej iluzji wytworzonej wokół zatrudniania absolwentów uczelni, a która jak każda iluzja ma właściwości ukrywania realnych problemów.
Jaka jest bowiem logika funkcjonowania tych instytucji? Nie tworzą one nowych miejsc pracy, nie uczą przedsiębiorczości, nie ułatwiają startu w samodzielnej działalności gospodarczej. One uczą autopromocji, pisania „dobrych" listów motywacyjnych i życiorysów, prowadzenia inteligentnych i skutecznych „interwju".
Ale co to oznacza w praktyce? Że uczą zestawu technik przepychania się po dobro rzadkie, jakim dla licznych absolwentów są miejsca pracy. Nie piszę „atrakcyjne" miejsca pracy, bo w wielu przypadkach chodzi o jakąkolwiek pracę, szczęście, jeśli zgodnie z wyuczonym zawodem. I na jakimś poziomie kultury, płacy, szans rozwoju. Bo po coś przecież kończyliśmy szkołę wyższą.
A na czym polega wspomniana iluzja? Brak pracy nie powinien być problemem absolwenta (pojedynczego może tak, ale nie 30?proc. rocznika). To jest też, a może przede wszystkim problem rektorów i właścicieli szkół wyższych, w tym państwa jako właściciela szkół publicznych. Bo pierwszym problemem systemowym jest liczba miejsc pracy. I tu jest rola państwa jako tworzącego regulacyjne ramy dla wzrostu zatrudnienia. Oraz biznesu prywatnego i państwowego jako sektora, który tworzy już przeważającą liczbę nowych miejsc pracy.
Ale drugim równie ważnym problemem jest struktura kształcenia. Tu już nie ma innych „winnych" niż same uczelnie. Nie znam badań ani inicjatyw uczelni, które zmierzałyby do dostosowania struktury kształcenia do struktury aktualnych, a co najważniejsze przyszłych potrzeb gospodarki. Zamiast realizować badania rynku, prowadzić konsultacje i negocjacje z organami państwa i reprezentacjami pracodawców, dużo łatwiej jest powołać biuro promocji absolwentów lub biuro kariery.