Przedstawiciele OPZZ i „Solidarności" byli we wtorek w Parlamencie Europejskim, gdzie przekonywali eurodeputowanych do zaostrzenia zasad wysyłania pracowników do wykonywania usług w innych państwach UE. W PE przygotowywany jest właśnie raport do projektu nowelizacji dyrektywy przygotowanego przez Komisję Europejską.
Zdanie eurodeputowanych jest ważne, bo zdecydują oni na równi z rządami państw członkowskich o kształcie zrewidowanego prawa. Teraz ci zaangażowani w przygotowanie raportu mieli okazję usłyszeć świadectwa polskich pracowników delegowanych, którzy zgodzili się pod nazwiskiem opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Ich historie poznała też „Rzeczpospolita".
Zlecenie bez ubezpieczenia
Teresa Klei od marca 2014 r. pracuje jako opiekunka osób starszych w Niemczech. Zaczynała od pensji 720 euro, teraz dostaje 1000 euro miesięcznie za pracę w pełnej dyspozycyjności: 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Jest zatrudniona na umowę zlecenie w polskiej firmie. Nie przysługuje jej urlop, firma – co wyszło na jaw przy okazji konieczności przeprowadzenia badań lekarskich w Niemczech – nie zapewniła jej też ubezpieczenia zdrowotnego na miejscu. Choć jest to wymagane w przypadku pracowników delegowanych.
– Zdecydowałam się na tę pracę, bo w Polsce nie mogłam się utrzymać – mówi Klei.
Drugi z przybyłych do PE Polaków to Krzysztof Kawiorski, kierowca zatrudniony na umowę o pracę w polskim oddziale belgijskiej firmy Essers. – Polskie biuro służy tylko jako miejsce rekrutacji. Firma jest belgijska, świadczy usługi przewozowe w całej Europie – opowiada Kawiorski. Ale dzięki polskiej lokalizacji może zatrudniać kierowców do pracy w całej Unii według polskich zasad. Płaci im polską płacę minimalną oraz ryczałt mający pokryć koszty wyżywienia i noclegu (ok. 50 euro dziennie). Choć faktycznie powinien dostawać minimalną pensję belgijską (ok. 1500 euro) powiększoną o wynagrodzenie za nadgodziny, pracę w święta czy weekendy.