Michael Bloomberg (czy Mike Bloomberg, bo tak się przestawia w kampanii) to miliarder i filantrop, który w polityce zasłynął jako burmistrz Nowego Jorku. Dopiero w listopadzie ub.r. dołączył do wyścigu o fotel prezydencki.
Ze względu na późny start jego nazwisko nie znalazło się na kartach do głosowania w kluczowych stanach, które w prawyborach głosują pierwsze: Iowa (3 lutego), New Hampshire (11 lutego) czy Karolinie Południowej (29 lutego), i gdzie – historycznie rzecz biorąc – wygrana decyduje o nominacji.
Przyjął nowatorską, acz ryzykowną jak na Amerykę strategię – prowadzi kampanię ogólnokrajową, z naciskiem na stany o dużej populacji, takie jak Kalifornia, i te, które głosują w późniejszym terminie, np. konserwatywny Teksas, gdzie otworzył aż 17 biur wyborczych i ma nadzieję zjednać sobie zwolenników Trumpa. Nie prowadzi fundraisingu, kampanię finansuje z własnej kieszeni.
To kieszeń przepastna. Jego majątek wyceniany jest na wiele więcej, niż ma Trump, czyli około 50 miliardów dolarów, z których, jak powiedział, jest gotowy wydać miliard na kampanię prezydencką, nawet jeżeli nie otrzyma nominacji Partii Demokratycznej. A to oznacza, że wesprze nominowanego przez partię kandydata lub kandydatkę, nawet jeżeli okaże się nim Bernie Sanders czy Elizabeth Warren.
– Nie podzielam ich poglądów, ale poprę ich, jeżeli trzeba, bo są lepszą alternatywą od Trumpa – powiedział. Bo to jego główny cel: pokonanie Donalda Trumpa.