Gdy późnym wieczorem 7 maja 2017 roku świeżo wybrany Emmanuel Macron szedł na spotkanie ludu Francji na dziedzińcu Luwru, nadzieje na odnowę Republiki były ogromne. Dziś ledwie 21 proc. Francuzów deklaruje zaufanie do głowy państwa, a blisko 2/3 oczekuje jego dymisji przed wyborami zaplanowanymi na 2027 rok.
Być może najważniejszym tego powodem jest zła strategia polityczna, obrana od początku przez prezydenta. Macron zawdzięczał wielką karierę polityczną swojemu poprzednikowi, prezydentowi i liderowi Partii Socjalistycznej François Hollande’owi. To on uczynił z niego zastępcę szefa administracji Pałacu Prezydenckiego, a potem ministra finansów. Jednak Macron nie tylko odciął się od swojego patrona, ale też zbudował swój ruch La République en Marche na gruzach ugrupowania Hollande’a. Zrobił to po hasłem „et en même temps” (i jednocześnie): przekonania, że odziedziczony po wielkiej rewolucji francuskiej podział sceny politycznej na prawicę i lewicę jest w dzisiejszym świecie przebrzmiały i trzeba czerpać idee z obu.
Do jego wielkiego, centrowego ugrupowania przystąpiła większość polityków umiarkowanej lewicy. U socjalistów pozostały niedobitki, przez co partia, której niegdyś przewodził François Mitterrand, dziś zbiera parę procent w sondażach. To pozostawiło lewą stronę sceny politycznej na pastwę radykała i antysemity Jean-Luca Mélenchona, dla którego wzorem są Che Guevara czy Hugo Chavez.
Czytaj więcej
Po raz pierwszy od 62 lat parlament przegłosował wotum nieufności. Michel Barnier przechodzi do historii nie tylko jako najstarszy premier V Republiki, ale i ten, który najkrócej sprawował swój urząd.
Ale podobny proces nastąpił i na prawicy. Kiedy Macron zaczął ściągać czołowych gaullistów, jak Edouard Philippe, Republikanie zostali zepchnięci na margines. Rodzina polityczna, która wydała czterech prezydentów V Republiki, w wyborach parlamentarnych w lipcu dostała marne 6,5 proc. głosów. To ułatwiło podbój przez Zjednoczenie Narodowe większości prawicowego elektoratu. W ten sposób ci coraz liczniejsi Francuzi, którzy byli niezadowoleni z rządów Macrona, nie mieli możliwości wyrażenia swojej frustracji inaczej, niż głosując na tak radykalnych polityków jak Mélenchon czy Le Pen. To, co wydawało się Macronowi zupełną fantazją, staje się całkiem realne: zdobycie Pałacu Elizejskiego przez liderkę skrajnej prawicy. Mamy tu fundamentalną różnicę z Niemcami, gdzie ogromną część elektoratu niezadowolonego z rządów socjaldemokraty Olafa Scholza przejmie CDU/CSU.