W nocy z niedzieli na poniedziałek Francuzi oczekiwali wyników przede wszystkim z dwóch spośród 13 nowych regionów kraju: Nord-Pas-de-Calais–Pikardii oraz Prowansji–Alp–Lazurowego Wybrzeża.
Rzecz do tej pory niespotykana, po pierwszej turze wyborów 6 grudnia przywódca socjalistów Jean-Christophe Cambadelis zapowiedział tu wycofanie kandydatów swojego ugrupowania i wezwał lewicowy elektorat do poparcia dotychczasowych arcyrywali: Republikanów Nicolasa Sarkozy'ego. W ten sposób powstał „front republikański", bariera dla zdobycia władzy przez skrajną prawicę.
Niepewność
Mimo tak ryzykownego posunięcia porażka Frontu wcale nie była w niedzielę pewna. W Nord, gdzie startowała sama Marine Le Pen, co prawda 70 proc. wyborców socjalistów deklarowało poparcie dla kandydata umiarkowanej prawicy Xaviera Bertranda. Mimo to ostatni sondaż Ifop dawał mu tylko 53 proc. poparcia wobec 47 proc. dla kandydatki FN.
W Prowansji na drugim końcu kraju sytuacja nie była wcale lepsza. Tu siostrzenica Marine Le Pen i wnuczka założyciela Frontu Jeana-Marie, Marion Marechal Le Pen, mogła według sondażu Odaxa liczyć na 48 proc. głosów wobec 52 proc. dla kandydata Republikanów Christiana Estrosiego.
– Jeszcze nigdy rozłam między oczekiwaniami społeczeństwa a tradycyjną klasą polityczną nie był we Francji równie duży. Tak się dzieje z powodu nierozwiązanego od dziesięcioleci problemu wysokiego bezrobocia, przestępczości, emigracji, a także lansowania zgranych kandydatów, np. Nicolasa Sarkozy'ego. Marine Le Pen udaje się w tych warunkach przekonać coraz większą liczbę Francuzów, że jest jedyną realną alternatywą dla „skompromitowanego systemu" – mówi „Rz" Jean-Thomas Lesueur, ekspert paryskiego Instytutu Thomasa More'a.