Państwowa Komisja Wyborcza potwierdziła ważność podpisów co najmniej 194,7 tys. obywateli w 24 prowincjach Wenezueli zebranych przez opozycję pod żądaniem referendum w sprawie impeachmentu prezydenta Nicolása Maduro. W sumie podpisów zebrano ok. 2 mln. To efekt działań opozycji, która w grudniu ubiegłego roku zdobyła dwie trzecie miejsc w parlamencie.
Ale to dopiero pierwszy etap w całej procedurze. W następnym konieczne będzie zebranie 4 mln podpisów, czyli 20 proc. uprawnionych do głosowania. Ale i wtedy nie ma żadnych gwarancji, że referendum się odbędzie. W Wenezueli o wszystkim decyduje w praktyce prezydent. Opozycja w parlamencie może uchwalać, co chce, lecz wprowadzenie tych ustaleń w życie zależy od Trybunału Konstytucyjnego będącego we władaniu prezydenta, który konsekwentnie uchyla decyzje parlamentu.
Od 2013 roku krajem rządzi Nicolás Maduro, zaufany człowiek zmarłego wtedy na raka Hugo Chaveza, twórcy marksistowskiej republiki Wenezueli. Jego kadencja upływa w 2019 roku. Jeżeli referendum w stawie impeachmentu odbyłoby się do stycznia 2017 roku i większość biorących w nim udział obywateli nie życzyłaby sobie dalszego sprawowania władzy przez Maduro, to musiałyby się odbyć nowe wybory prezydenckie. Jednak referendum po tej dacie przy negatywnym dla Maduro wyniku oznaczałoby jedynie, że prezydentem zostałby obecny wiceprezydent, człowiek Maduro. To wynika z konstytucji.
Sam Maduro twierdzi, że w tym roku nie ma mowy o żadnym referendum.
Dalej tak nie można
Byłaby to przegrana opozycji. Prezydent Maduro gotów jest bronić swej władzy, przekonany, że mimo zapaści gospodarczej obywatele w głębi duszy są jego zwolennikami, jako następcy ukochanego Chaveza i kontynuatora jego rozpoczętego w 1999 roku dzieła. W końcu katastrofa gospodarcza jest wynikiem działań amerykańskiego imperializmu. Są jeszcze w kraju ludzie, którzy w to wierzą.