Z rozliczeń biur poselskich parlamentarzystów ubiegłej kadencji wynika, że dla przeszło jednej czwartej posłów ryczałty, jakie otrzymywali na biura, okazały się niewystarczające. Część z nich przeznaczony na to limit przekroczyła nieznacznie, jak na przykład Roman Giertych (56 zł) czy Jan Rokita (107 zł). Jest jednak spora grupa posłów, którzy do pełnienia mandatu musieli dołożyć z własnej kieszeni nawet kilkanaście tysięcy złotych. A wszystko przez skrócenie kadencji.
– Gdybym to przewidział, pewnie inaczej gospodarowałbym pieniędzmi na biura – mówi były już poseł PiS Krzysztof Czarnecki. Znajduje się on na szóstym miejscu w zestawieniu parlamentarzystów, których przedwczesny koniec kadencji zmusił, by dopłacać do pełnienia mandatu. Z własnej kieszeni dołożył ponad 10 tys. zł.
Rekordzistą jest jednak były poseł Samoobrony Wojciech Romaniuk. On do swoich biur dopłacił ponad 22 tys. zł. – To spore pieniądze, ale takie były koszty. Nie poszedłem do Sejmu, by się dorabiać, więc jakoś to przebolałem – komentuje.
W pierwszej trójce dokładających najwięcej są jeszcze Halina Olendzka z PiS (dopłaciła 13,7 tys. zł) i Adam Rogacki (też PiS), który dołożył 16,5 tys. zł.
Jak to możliwe, że posłowie, którzy na biura co miesiąc dostawali z Sejmu 10 tys. zł, po skróceniu kadencji nagle zostali z tak dużymi brakami w kasie? Problem w sejmowych procedurach związanych z rozliczeniami ryczałtów. Sprawozdania z ich wykorzystania posłowie składają raz do roku. Całkowitego rozliczenia dokonują jednak po zakończeniu całej kadencji. Na dodatek jeśli np. w pierwszych dwóch latach na biura wydadzą więcej, niż dostali z Sejmu, wystarczy, że ograniczą wydatki w kolejnych dwóch latach. Ważne, by ryczałty wychodziły na zero w czasie całej kadencji. Decyzja o jej skróceniu zaskoczyła niektórych z przekroczonymi limitami i zmusiła do zwracania różnicy z własnych portfeli. Przy czym ci, którzy nie weszli ponownie do Sejmu, dostali po prostu pomniejszone odprawy. W gorszej sytuacji byli wybrani ponownie – różnicę musieli pokryć sami.