Dziś Schetyna i jego ludzie są systematycznie w Platformie marginalizowani. Dlatego sądzą, że wybory szefa partii to dla nich dobra – i może ostatnia – okazja, aby odbić się od dna, na które strącił ich Tusk.
Premier obawia się tych wyborów. Nie, żeby sądził, iż może przegrać – to byłaby obawa infantylna. Donald Tusk – jak mówią nam ludzie z jego otoczenia – zakłada po prostu, że każdy wynik poza zmiażdżeniem Schetyny będzie odebrany jako jego porażka. Dlatego też forsuje głosowanie powszechne wśród wszystkich członków PO, bo partyjny lud go kocha. Chciałby wyborów przez Internet, aby ominąć głosowanie poprzez regionalne struktury partii, w których Schetyna jest nad wyraz silny. Obaj panowie znają swoje mocne strony, więc Schetyna zgadza się na wybory powszechne, ale poprzez głosowanie członków PO na zjazdach regionalnych. W sumie to konflikt o to, kto będzie liczył głosy – co jest dowodem na wzajemny brak zaufania.
Liczenie szabel
Bez względu na to, jak skończy się to wybieranie metody wybierania, istotną rolę dla wyniku Tuska i Schetyny będzie miało poparcie regionalnych baronów, czyli szefów wojewódzkich struktur partii.
Teoretycznie każdy baron ma tylko jeden głos – podobnie jak każdy inny z ponad 40 tys. członków Platformy. Tyle że w praktyce ich pozycja w strukturach, talent organizacyjny i polityczny spryt mogą zdecydować o regionalnym wyniku wyborczym Tuska czy Schetyny.
Jeśli polityk jest szefem regionu, to dlatego że podczas wyborów zapewnił sobie poparcie większości struktur terenowych. To zazwyczaj poparcie ślepe, bo popierający lidera wiedzą, że dopóki jest przy władzy, to mogą liczyć na profity. Zatem wskazanie przez baronów – Tusk czy Schetyna – ma duże znaczenie dla wyniku wyborów.
Liczenie szabel i zabiegi o baronowskie sympatie już się zaczęły. Schetynowcy rządzą w pięciu regionach – poza Dolnym Śląskiem (Schetyna), także na Mazowszu (Andrzej Halicki), w Wielkopolsce (Rafał Grupiński), w Zachodniopomorskiem (Stanisław Gawłowski) oraz na Śląsku (Tomasz Tomczykiewicz).