Wybory samorządowe udowodniły, że choć poparcie dla PiS rośnie, to jednak nie na tyle szybko, by dać partii Jarosława Kaczyńskiego samodzielne rządy po 2015 roku. Wyborców jego formacji jest wciąż o wiele mniej niż wyborców PO, PSL i SLD razem wziętych. Nie ma więc znaczenia, czy PiS wygrywa wybory, ale czy wygrywa je tak znacząco, by zepchnąć do opozycji rodzącą się na naszych oczach koalicję ugrupowań Ewy Kopacz, Leszka Millera i Janusza Piechocińskiego. To zaś może być rozstrzygające w procesie podejmowania decyzji przez Kaczyńskiego, czy przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi weźmie na swój pokład rozbitków od Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry.
Strategie przetrwania
Będzie to zależało od tego, czy szef PiS uzna, że ma szanse na samodzielne rządy. Jeśli tak, to w jego interesie będzie dotrzymać, choćby w ogólnym zarysie, porozumienia z Polską Razem i Solidarną Polską. Bo trzymając blisko siebie Ziobrę i Gowina, będzie wzmacniać swoje szanse na objęcie fotela premiera. W takim przypadku zjednoczony obóz prawicy pójdzie razem do wyborów. To, że nie będzie to żaden „zjednoczony obóz", ale raczej PiS bis (o czym pisałem już na łamach „Rzeczpospolitej"), nie będzie miało żadnego znaczenia.
Ale jeśli Kaczyński dojdzie do wniosku, że jednak taka poskładana z pisowców, ziobrystów, gowinistów i jurkowców formacja nie ma szans na samodzielne rządy, i pozostanie po wyborach w ławach opozycji, to złamie wszelkie dotychczasowe ustalenia i postawi tylko i wyłącznie na najbardziej zaufanych. Będzie wolał w takim przypadku mieć klub mniejszy, ale całkowicie wobec siebie lojalny. Nie będzie bowiem wówczas miało znaczenia, czy taki klub będzie liczył 150 czy 170 posłów – ważniejsze będzie, czy wszyscy jego członkowie zachowają lojalność wobec Kaczyńskiego. Osoby pokroju Marka Suskiego czy Marka Kuchcińskiego będą dawać prezesowi PiS większą gwarancję pozostania przy nim niż ludzie Ziobry, Gowina czy Marka Jurka. To oczywiste. Także dla samego Kaczyńskiego – dlatego nie zawaha się odstąpić od wszelkich dotychczasowych ustaleń z tymi politykami.
Zwłaszcza że ich alternatywa dla sojuszu z PiS wygląda nader skromnie – ziobrzyści czy jurkowcy mogą spróbować stowarzyszać się z narodowcami (tylko czy ci ostatni będą tego chcieli?), a gowinowcy mogą szukać sojuszu z Januszem Korwin-Mikkem (ale czy to nie byłby już ostateczny koniec niedoszłego szefa PO?). Dodatkowym osłabieniem Gowina, Ziobry i Jurka jest to, że w obecnej sytuacji faktycznego wejścia do PiS zdecydowana większość działaczy ich partii już zaczęła samodzielne odnajdywanie się w partii Kaczyńskiego. Większość ich podwładnych już teraz zmieniła swoje lojalności i zamiast wciąż czuć się częścią PRJG, SPZZ czy Prawicy Rzeczypospolitej, wybrała indywidualne strategie przetrwania w obozie PiS. Wiedzą bowiem, że lojalność wobec swych dotychczasowych szefów nic im nie daje na poziomie swojej gminy czy powiatu i że muszą dogadywać się z lokalnymi strukturami PiS. Dlatego w przypadku złamania umowy przez Kaczyńskiego duża część z nich i tak przy nim zostanie i nie odejdzie ze swymi dotychczasowymi liderami.
Dlatego w chwili konfrontacji Gowin i Ziobro mogą się okazać generałami bez armii. Mogą nie mieć innego wyjścia, jak zagryźć usta i udawać, że wszystko jest w porządku. Za cenę jednego czy dwóch mandatów dla siebie i najbliższych współpracowników będą zmuszeni do odegrania roli w spektaklu „jednoczenia się prawicy". To przykry dla nich scenariusz, ale może się okazać jedyny, na jaki pozwoli im Kaczyński. Tak głęboko wciągnął on ich bowiem do swojej jamy, że nie są już w stanie z niej wyjść i tylko od niego zależy, czy uśmierci ich w niej, czy też jeszcze pozwoli żyć. Wziął już bowiem od nich wszystko, co mogli mu dać.