Zwariował czy udowodnił swój talent

Dla Henryka Góreckiego to było jak grom z jasnego nieba. Jego własne kompozycje wykonywane przez zawodowych muzyków! Może to sen?

Aktualizacja: 21.12.2018 21:17 Publikacja: 20.12.2018 23:44

Zwariował czy udowodnił swój talent

Foto: materiały prasowe

W 1958 roku Warszawska Jesień ruszyła niejako ponownie. Górecki żył wtedy bardzo intensywnie – prywatnie i zawodowo. Z jednej strony była Jadwiga, z którą układało mu się wspaniale i powoli zaczynało być jasne, że trzeba będzie pomyśleć o ślubie. Na drugim biegunie tkwił Szabelcio ze swoimi herbatami i papierosowym dymem. I z najnowszym, szalonym pomysłem, który dosłownie zwalił Henryka z nóg.

– Zorganizujemy ci koncert – poinformował go zwięźle na którymś z dłuższych posiedzeń, rozpoczynając kolejną paczkę. Palili wtedy wszędzie – w domu, na uczelni, w kawiarni, w restauracji, w filharmonii, w pociągu i w sklepie. Nikogo to nie dziwiło, bo w tym czasie palaczami byli prawie wszyscy, a gdy jakiś mężczyzna odmawiał, sądzono, że chory. Nawet Święty Mikołaj reklamował papierosy w latach pięćdziesiątych.

– Jak to koncert? – domagał się od profesora szczegółów osłupiały Górecki.

– Monograficzny – wyjaśnił spokojnie Szabelski. – Filharmonia Śląska zagra twoje utwory.

To było jak grom z jasnego nieba. Jego własne kompozycje wykonywane przez zawodowych muzyków! Może to sen?

Przed oczami przeleciał mu wtedy krótki, ale treściwy film. Zakaz zbliżania się do pianina. Wybłagane lekcje u Hajdugi. Odchodzenie z kwitkiem od drzwi kolejnych szkół. Szafranek i jego słowa: „Pan jeszcze za mało umie". Egzamin wstępny i wielka niewiadoma, czy się dostanie na studia. I teraz, po trzech latach, koncert monograficzny z kompozycjami najwybitniejszego studenta.

A więc warto było gryźć tę materię zębami.

Precedensowy koncert z utworami Góreckiego zaplanowano na 27 lutego 1958 roku w wykonaniu orkiestry Filharmonii Śląskiej. To było pierwsze tego typu wydarzenie w historii PWSM w Katowicach – środowisko muzyczne natychmiast obiegła wieść, że filharmonicy zagrają utwory jakiejś gwiazdy od Szabelskiego i że koniecznie należy tam być.

Sala wypełniona prawie po brzegi. W programie sześć prawykonań: „Toccata" opus 2 na dwa fortepiany, „Wariacje" opus 4 na skrzypce i fortepian, „Quartettino" opus 5 na dwa flety, obój i skrzypce, „Pieśń o radości i rytmie" opus 7 na dwa fortepiany i orkiestrę kameralną, „Sonata" opus 10 na dwoje skrzypiec i wreszcie „Koncert" opus 11 na pięć instrumentów i kwartet smyczkowy, z dwiema częściami zagranymi przed przerwą i kolejnymi dwiema wykonywanymi po. Obok muzyków Filharmonii Śląskiej koledzy Henryka z uczelni z Bernardem Biegoniem na czele. Za dyrygenckim pulpitem Karol Stryja, uczeń samego Grzegorza Fitelberga. Wśród publiczności ówczesny dyrektor Filharmonii Śląskiej Andrzej Markowski oraz szef Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia Jan Krenz. W jednym z pierwszych rzędów, tuż obok Szabelcia: Henryk Mikołaj Górecki, ledwie przytomny z emocji.

Najgłośniejsze brawa zebrała „Sonata", najwięcej pytań i uwag – „Koncert", zadedykowany wielbicielowi jego talentu Leonowi Markiewiczowi. Oderwany od klasycznych wzorców i zupełnie inny od dotychczasowego stylu Henryka zdradzał pewne wpływy techniki dwunastotonowej, do której polska publiczność jeszcze nie przywykła. Byli tacy, których zdaniem Górecki w „Koncercie" zwariował, i inni, którzy uznali, że właśnie tym utworem udowodnił swoją nieprzeciętną wrażliwość i talent. Jak Markiewicz, autor pierwszej opublikowanej recenzji, w której napisał, że młody twórca „ma (...) wszelkie dane, żeby w przyszłości zająć poważne miejsce wśród wybitnych kompozytorów polskich", czy Krenz, który po latach wspominał:

„Muszę stwierdzić bez skromności, że poznałem się na nim od razu i wiedziałem, a może wyczuwałem, że Górecki zajdzie bardzo daleko i pokaże światu rzeczy niezwykłe, własne, bez oglądania się na wszelkie wzory (...). Wydaje mi się, że nosi on cechy samouka, że choćby nawet nie studiował u Szabelskiego, to i tak własną intuicją i talentem doszedłby do swojej »III Symfonii«. Komponowanie jest bez wątpienia jego powołaniem, życiową pasją. Upór i pewność, że kroczy własną drogą, są imponujące".

Trzeba będzie obciąć

Koncert monograficzny otworzył Henrykowi drzwi do sal koncertowych w kraju. Było rzeczą niezwykłą, że szef Filharmonii Śląskiej zaproponował studentowi trzeciego roku skomponowanie utworu na Warszawską Jesień. Górecki miał zamiar pisać od razu, jeszcze przed letnią sesją, ale wydarzyło się coś, co mu uniemożliwiło przystąpienie do pracy w terminie.

Każdego lata przyjeżdżał do Rydułtów na dłużej, żeby pomalować okna. W domu była taka tradycja i nikt jej nie kwestionował, malowało się co roku i już. Stosunki rodzinne były wtedy o wiele lepsze niż dawniej, szczególnie od czasu gdy Henryk wyprowadził się z domu, został przyjęty na studia i poznał narzeczoną. Latem 1957 roku przyjechał do rodziców jak zawsze i wziął pędzel do ręki. Malował, dopóki starczyło mu sił, i w pewnym momencie poczuł, że coś jest nie tak z palcem prawej ręki. Jakby wgnieciona kość, bardzo bolesny siniak, głębokie odgniecenie od pędzla... Sam nie potrafił określić, co się stało.

Nie był z tych, którzy przesadnie roztkliwiają się nad swoim zdrowiem, chociaż – jak wiadomo – dopisywało mu raczej z doskoku. Był przyzwyczajony do bólu, dyskomfortu, słabości czy niedomagania. Ale palec z dnia na dzień wyglądał koszmarniej i bolał jak diabli, więc w końcu Henryk postanowił odwiedzić lekarza.

Pojechali z Jadwigą do Bytomia. W szpitalu doktor wnikliwie obejrzał ranę i zarządził nacięcie i czyszczenie kości. Jeden zabieg i drugi, kilka miesięcy leczenia i nic. Ból nie do zniesienia. Podczas którejś z kolei wizyty, mniej więcej w tym czasie kiedy Henryk zamierzał zabrać się do pracy nad „Epitafium", lekarz zawyrokował:

– Nic więcej nie da się zrobić, trzeba będzie obciąć.

Że co? Amputacja palca z powodu nagniotka? Muzyk bez palca w prawej ręce? Ktoś chyba oszalał.

Lekarz jednak decyzji nie zmienił. Trzeba obciąć palec i zostawić taki mały kikucik, w końcu Henryk jest kompozytorem, a nie pianistą, i z kikutem też sobie poradzi.

Górecki był załamany. Nie dość, że jedna noga krótsza, to jeszcze ręka bez palca. Niedługo żadna kończyna mu się nie ostanie.

Jadwiga zaproponowała, by śmiałą decyzję lekarza skonsultować jeszcze z innym specjalistą, najlepiej spoza Bytomia. (...) Henryk coś mruczał, że to bezcelowe, że i tak usłyszy to samo i będzie musiał dać palec pod nóż. Posłusznie jednak spakował walizkę i pojechał do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.

– Trzeba naciąć i wyczyścić kość – powiedział profesor, oglądając dłoń.

– Już to słyszałem – mruknął podenerwowany Górecki. – Była czyszczona jakieś siedem razy.

– Widzę – odparł spokojnie lekarz. – Ale ze złej strony. Czyścili panu od wewnątrz, a trzeba naciąć z drugiej strony palca, o tu!

– Jak to. Więc nie muszę obcinać?

– Obcinać? Zwariował pan? – Profesor Bogusz szeroko otworzył ze zdumienia oczy.

– Nie ja – usłyszał w odpowiedzi warknięcie pacjenta, doprowadzonego do granic wytrzymałości nerwowej.

Izba przyjęć, rutynowe badania, zabieg. Następnego dnia Henryk obudził się ze zdrową ręką.

– Nic mnie nie boli, rozumiesz? Nic mnie nie boli! – prawie krzyczał z radości w stronę narzeczonej, która z samego rana pojawiła się w drzwiach. Ręka została wpakowana w gips, żeby kość palca odpowiednio się zrosła. Górecki zaraz po wyjściu ze szpitala pognał w stronę kwiaciarni. Wykupił jej zawartość i ze łzami w oczach dziękował swojemu wybawcy.

Na skomponowanie „Epitafium" pozostało przerażająco niewiele czasu, sprawy nie ułatwiał także gips na prawej ręce. Nie zbiło to jednak Henryka z tropu, bo do fatalnych warunków pracy był przyzwyczajony. Potrafił komponować w pociągu – tak napisał „Wariacje". Albo w knajpie przy herbacie – tak powstało „Quartettino". Lub też w ciasnym pokoiku na desce nad umywalką – tak zapisał „Sonatę". Szkicowanie młodzieńczych kompozycji na rybnickim dworcu również zrobiło swoje.

Zagaście światło wiekuiste

W ciągu tygodnia nie tylko przemyślał pierwsze zamówienie, ale zdążył je także jedną ręką zapisać, wraz ze szczegółowym rozplanowaniem miejsc muzyków na scenie. Instrumenty grające melodię przedzielił perkusją, której już wtedy powierzył ogromnie ważną, konstrukcyjną rolę. Swoje chóralne epitafium poświęcił pamięci Juliana Tuwima, bo jego ostatni poetycki aforyzm wstrząsnął nim do głębi: „Dla oszczędności zagaście światło wiekuiste, / gdyby miało mi kiedyś zaświecić".

W ten sposób 3 października 1958 roku Henryk Mikołaj Górecki wystartował na Warszawskiej Jesieni w doborowym towarzystwie asów awangardy: Antona Weberna, Kazimierza Serockiego oraz Włodzimierza Kotońskiego. Epitafium okrzyknięto jednym z najbardziej awangardowych odkryć i najciekawszą partyturą, jaka powstała w Polsce w ciągu ostatnich lat. Bohdan Pociej pisał: „Jest to muzyka inspirowana niewątpliwie przez kantaty Weberna, ale równocześnie wyciągająca z nauki mistrza najwięcej wniosków (...). Sądząc po samym tylko »Epitafium«, Górecki to talent kompozytorski na wysoką miarę". ©?

Autorka jest dziennikarką prasową i radiową, związana m.in. z „Dziennikiem Polskim", „Kinem", „RMF Classic". Jest teoretykiem muzyki, rzeczoznawcą MEN ds. podręczników szkolnych z zakresu muzyki. Napisała wcześniej: „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach"

Książka Marii Wilczek-Krupy, „Górecki. Geniusz i upór", ukazała się na początku grudnia nakładem Wydawnictwa Znak, Kraków 2018

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką