Almodóvar. „Ból i blask” z przewagą bólu

Pedro Almodóvar potrafi opowiadać o miłości i śmierci, w zwyczajnym życiu dostrzegać smutek i piękno. A dziś po wielu trudnych doświadczeniach uważa, że kino jest powodem, by żyć.

Aktualizacja: 23.08.2019 23:21 Publikacja: 23.08.2019 10:00

Pedro Almodóvar i Antonio Banderas jako jego alter ego w filmie „Ból i blask”

Pedro Almodóvar i Antonio Banderas jako jego alter ego w filmie „Ból i blask”

Foto: Manolo Pavón

Bez robienia filmów moje życie traci sens – mówi Salvador Mallo, bohater ostatniego filmu Pedro Almodóvara „Ból i blask", który wchodzi właśnie na polskie ekrany. To samo zawsze powtarzał on sam. Dziś w wywiadzie udzielonym dziennikarzowi brytyjskiego „Guardiana" dodaje: – Kino to uzależnienie. A ostatnio moje relacje z nim stały się znacznie bardziej intensywne. Bo ciągle towarzyszy mi pytanie: Kiedy mój czas się skończy? Czy film, nad którym pracuję, nie będzie ostatni?

Dobija właśnie do siedemdziesiątki. Duży, zwalisty facet z niesfornie nastroszonymi, posiwiałymi włosami. Grzesznik nieuznający pojęcia grzechu. Gej, który uwielbia kobiety. Człowiek o ogromnej tolerancji dla ludzkich słabości, jednocześnie ciągle szukający wartości, na których można oprzeć życie. Artysta pełen ironicznego dystansu do kultury masowej, sam nierzadko popadający w jej pułapkę. Twórca na miarę naszych sceptycznych czasów, który nie wadzi się z Bogiem, nie ocenia, nikomu nie narzuca własnego zdania. Stale walczy z własnymi demonami i niepokojami. A czasem, jak każdy, szuka uśmiechu.

Wspomnienia połączone z fikcją

Ma Oscara, Europejską Nagrodę Filmową, brytyjską BAFTA, francuskie Cezary, hiszpańskie Goye, także polskiego Orła. Ale nie wygrał dotąd żadnego z wielkich festiwali filmowych. Kocha Cannes, niestety, bez wzajemności. Wracał tam konsekwentnie. Dostał wyróżnienie za reżyserię „Wszystko o mojej matce" i scenariusz „Volver", ale nigdy nie wywiózł stamtąd Złotej Palmy. Gdy w maju tego roku zjawił się po raz szósty z „Bólem i blaskiem", jury uhonorowało tylko grającego główną rolę Antonia Banderasa. Szkoda, bo ten film głęboko porusza, a gdy nie ma już gigantów kina lat 60. i 70. poprzedniego wieku: Bergmana, Felliniego, Antonioniego, Pasoliniego, Wajdy, Bunuela, gdy odchodzą legendy kina francuskiego, to Pedro Almodóvar zajmuje miejsce europejskiego mistrza. I dobrze, że gest w jego kierunku wykonali organizatorzy festiwalu w Wenecji, honorując go w tym roku Złotym Lwem za całokształt twórczości.

„Ból i blask" krytycy porównują do wspaniałych autoportretów – do „Osiem i pół" Federico Felliniego, „Zwierciadła" Andrieja Tarkowskiego, „Tam, gdzie rosną poziomki" Ingmara Bergmana. Do filmów, w których wielcy artyści, czując brzemię mijającego czasu, oglądali się wstecz, opowiadając o własnych namiętnościach, nadziejach. O dopadającej ich niemocy twórczej, samotności, bólu. O świecie, w jakim żyli, i o kinie, które stawało się ich pasją i nierzadko ratunkiem.

Pedro Almodóvar broni się przed utożsamianiem go z bohaterem „Bólu i blasku": – Wszystkie moje filmy są osobiste, ale nawet tego ostatniego nie czytajcie jeden do jednego. Gdy piszę scenariusz, zawsze do wspomnień dołącza fikcja – mówił w maju w Cannes.

– Znamy się z Pedro od 40 lat. I zapewniam: poza autentycznymi, zachowanymi w pamięci wspomnieniami, są w tym filmie rzeczy, których nie dane mu było przeżyć, a o nich marzył, lub całkiem wymyślone – dodawał Antonio Banderas, filmowy Mallo.

Ale nawet sam Almodóvar przyznaje, że zna nastroje swojego bohatera. „Ból i blask" to jego spowiedź. Salvador Mallo jak on jest reżyserem, gejem, znaną postacią hiszpańskiego kina. Banderas nosi na ekranie ubrania Almodóvara. Zdjęcia kręcone były w mieszkaniu, w którym reżyser żyje samotnie, wśród książek i trzech tysięcy płyt DVD.

Bohater filmu od jakiegoś czasu nie jest w stanie pracować. To histeryk cierpiący na „wszystko" – od refluksu i bólów mięśniowych po depresję. Spotyka się z aktorem, z którym przed laty się pożarł, a teraz z okazji pokazu ich zrekonstruowanego filmu próbuje się pojednać Po dawce narkotyku wracają wspomnienia. Obrazy z przeszłości. Widz zna je dobrze: wiejskie kobiety śpiewające przy praniu pościeli w rzece, chłopcy z seminarium duchownego, matka wśród nędzy walcząca jak lwica, by synowi stworzyć kawałek prawdziwego domu. Dawne miłości z czasów movida madrilena, ból rozstania z ukochanym mężczyzną.

Powstał film o uczuciach i namiętnościach: o miłości matki i syna, nie zawsze prostej. O porzuconej religijności. O pożądaniu i tęsknocie za bliskością, która kiedyś się zdarzyła i została w pamięci na zawsze. Ale przede wszystkim o losie artysty, o cenie, jaką płaci się za nadwrażliwość. O tym, ile z siebie zostawiamy w ludziach i ile oni zostawiają w nas. O samotności i depresji. A wreszcie o sztuce, która jako jedyna może przynieść katharsis. Czyli o wszystkim, co ważne w życiu Pedra Almodovara.

Ucieczka do Madrytu

Urodził się w 1949 roku w Calzada de Calatrava w regionie La Manchy. Jego ojciec zajmował się obwoźnym handlem, sprzedawał oliwę i wino, pracował na stacji benzynowej. Matka prowadziła bodegę. – W tym świecie mężczyźni wychodzili do pracy. I wcześnie umierali – opowiadał mi kiedyś Pedro Almodóvar. – Wychowałem się wśród kobiet. One mnie nauczyły, czym jest życie, uzmysłowiły, że trzeba walczyć o swoje pasje. Dzisiaj czerpię z tego, co mi zostało pamięci.

Ale La Mancha oznaczała też patriarchalną kulturę, w której mężczyźni byli półbogami. Oznaczała zamknięcie na nowoczesność i surowe, katolickie wychowanie. Pedro miał osiem lat, gdy trafił do szkoły prowadzonej przez salezjanów. – Tam straciłem wiarę – przyznaje artysta. Prawie pół wieku później, w „Złym wychowaniu" przywołał atmosferę klasztoru i hipokryzję księży, molestujących i dręczących uczniów. Wrócił też do tych wspomnień w „Bólu i blasku".

– Nie atakuję Kościoła. Wbrew pozorom nie jestem zagorzałym antyklerykałem. Gdybym chciał się na Kościele zemścić, zrobiłbym to dużo wcześniej. Po prostu czas spędzony w zakonnej szkole był dla mnie koszmarem i musiałem go z siebie wyrzucić – mówił mi.

Dziś patrzy na ten czas z dystansem, wtedy wiedział jedno: to nie był jego świat. Stał się anarchistą i ateistą, przestał pasować do małego miasteczka i zakonnej szkoły, gdzie za najdrobniejsze nieposłuszeństwo bito chłopców linijką po palcach. – Moje otoczenie wydawało mi się okropne, zwrócone ku śmierci, nie ku życiu – wspomina. – A ja chciałem biec naprzód. Nie umiałem sobie jeszcze wtedy wyobrazić innej rzeczywistości, ale podświadomie tęskniłem za wolnością.

W „Bólu i blasku" Salvador Mallo mówi do matki: „Zawiodłem cię, będąc tym, kim jestem". Almodovar czuł się przez rodziców kochany, ale zdawał sobie sprawę, że nie był synem, jakiego chcieli mieć. – Uważali, że powinienem zostać w miasteczku, ożenić się i pracować w banku – śmieje się. – Nawet załatwili mi tam posadę. A dla mnie to było piekło. Marzyłem, by stamtąd uciec.

I uciekł. Do Madrytu. Miał 17 lat, chciał studiować reżyserię. Nie mógł, bo generał Franco zamknął szkołę filmową. Ale chłonął kulturę i wielkie miasto. Imał się różnych zajęć, żeby zarobić na życie, wreszcie dostał posadę w koncernie telefonicznym Telefonika. A po śmierci Franco w 1975 roku był świadkiem wybuchu wolności. Nastał czas „movida madrilena". Kompletnego szaleństwa. Chłopak z La Manchy w dzień był przykładnym urzędnikiem, a wieczorami rzucał się w wir życia. Jako gwiazda porno Patty Diphusa publikował niewybredne tekściki w tygodniku „La Luna", śpiewał w zespole „Almodóvar & McNamara", stał się członkiem awangardowej grupy teatralnej „Los Goliardos". A wreszcie 8-milimetrową kamerą, którą kupił za pieniądze odłożone z pensji w Telefonice, kręcił krótkie etiudki, które puszczał w nocnych barach.

Dziś wspomina to jak złoty czas. Także w „Bólu i blasku". I tylko w wywiadach wzdycha: – Cóż, wszystko mija... Teraz, kiedy zarwę noc, nie mogę następnego dnia pracować. To jeden z najbardziej widomych dowodów, że się zestarzałem.

Żartuje, że biurowa praca uchroniła go od stoczenia się: z imprez wychodził jako pierwszy, bo rano musiał stawić się w robocie. Rzucił Telefonikę dopiero, gdy zaczął odnosić poważne sukcesy jako reżyser. Był filmowym samoukiem. Zadebiutował jako fabularzysta w 1978 roku filmem „Rżnij mnie, rżnij mnie, rżnij, Tim!" o sprzedawczyni z supermarketu, której niewidomy chłopak staje się sławnym muzykiem. Dwa lata później powstały „Pepi, Luci, Bom" – kampowa komedia zemsty. Zrobił ten film na podstawie własnego komiksu, za 500 tysięcy peset, na 16-milimetrowej taśmie, kręcąc w weekendy. Na ekranach madryckiego kina Alphaville film utrzymał się przez trzy lata.

W latach 80. Almodóvar zrealizował osiem filmów, m.in. „.Pośród ciemności", „Matadora", „Prawo pożądania". Ostatecznie ugruntowały jego pozycję „Kobiety na skraju załamania nerwowego", za które dostał nominację do Oscara. Kolejne – „Zwiąż mnie!", „Wysokie obcasy". „Kika", „Kwiat mojego sekretu", „Drżące ciało" – potwierdziły jego talent.

Wszystkie te filmy ocierały się o mydlaną operę. Pokazywały wielkie namiętności i małe romanse. Zdrady i rozpacz. Matka, która wraca po latach zza granicy, odkrywała, że córka wyszła za mąż za jej byłego kochanka. Facet próbował odzyskać dawną miłość. Ale w panteonie jego postaci były też gwiazdy porno, zakonnice, transseksualiści, prostytutki, szaleńcy. Almodóvar mówił o LGBT dekadę wcześniej nim na okładce „Time'u" pojawiła się dokonująca coming outu Ellen DeGeneres. – To była część mojego życia. Coś kompletnie naturalnego – mówi reżyser, a Antonio Banderas uważa, że jego filmy przyczyniły się do bardziej tolerancyjnego spojrzenia na inność, współtworzyły atmosferę, w której pomimo katolickich korzeni Hiszpania zaaprobowała małżeństwa jednopłciowe.

W obrazach Almodóvara popkulturowe wzory podkreślała forma: jaskrawe kolory, nadużywana czerwień. Utrwalał na taśmie nastroje końca wieku, subkulturę pełną kiczu, agresji, histerii. Przełamywał tabu, obnażał społeczną hipokryzję. – Nie kręcę filmów, żeby wyrazić bunt przeciw społeczeństwu, ale po to, żeby ludzie zastanowili się nad sobą – mówi.

Jego siłą zawsze było to, że nie oceniał. Wyparł ze świadomości pojęcie grzechu. W bohaterach, od których „normalne" społeczeństwo zwykle się odwraca, doszukiwał się najpiękniejszych wartości. Gdy ktoś wyliczył, że ponad 140 postaci z jego filmów używa narkotyków, odpowiedział: – Nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi, jak purytańskie moralizatorstwo.

Powrót do matki

Na przełomie wieków przestał epatować anarchizmem i szokować, nadszedł dla niego czas rozliczeń. W 1999 roku nakręcił „Wszystko o mojej matce". Kobieta, której syn w swoje 18. urodziny ginie pod kołami samochodu, jedzie do Barcelony, aby odszukać byłego męża transwestytę, powiedzieć mu, że miał dziecko. Były w tym filmie ludzkie tragedie, pokręcone losy i ambiwalencja współczesnej moralności.

Siedem lat później w „Volver" wrócił do własnego dzieciństwa. Złożył hołd kobietom z La Manchy i matce, która zmarła w 1999 roku. Łzy i śmiech szły tam w parze. Kobiety z ogromnym hartem znosiły swój los, stawiały czoła demonom przeszłości, czerpiąc siłę z tradycji i z siebie nawzajem. Przede wszystkim jednak była to opowieść o najpiękniejszym i najczystszym uczuciu – miłości macierzyńskiej.

Matka Pedra, Francisca, długo nie akceptowała zajęcia syna, nawet gdy dostał nominację do Oscara za „Kobiety na skraju załamania nerwowego" namawiała go na „porządną" pracę i powrót do Telefoniki. Kilka razy wystąpiła w jego filmach, ale nigdy nie chciała ich obejrzeć. Była jednak dumna i towarzyszyła synowi, gdy król Juan Carlos przypinał mu na piersi order. A dla niego z wiekiem stała się osobą ogromnie ważną. Bohaterka „Volver", na co dzień twardo stąpająca po ziemi, przytuli się do ducha matki i powie: „Potrzebuję cię, nie wiem, jak mogłam tak długo bez ciebie żyć". Matczynej miłości pokłonił się Almodóvar nawet w filmie o zemście, „Skóra, w której żyję". Bo i tam okazywało się, że przywiązanie do wspomnień z dzieciństwa jest silniejsze niż wszystko, co zdarza się potem.

Przede wszystkim jednak jest w jego twórczości hołd dla kina. Almodóvar zawsze je kochał. I cytował. W „Wysokich obcasach" bohaterka oglądała scenę z „Jesiennej sonaty" Bergmana, w „Matadorze" bohaterowie odnajdywali swój los w „Pojedynku w słońcu" Kinga Vidora. W „Przerwanych objęciach" Lena i Mateo, wtuleni w siebie, przeżywali fragment „Podróży do Włoch" Rosselliniego.

Kino jest najważniejsze i dla niego samego. W „Bólu i blasku" przygląda się sobie nie po raz pierwszy. Mateo, bohater „Przerwanych objęć", chodził w jego starych ubraniach, używał jego dawnego pseudonimu Blanco i jak on, był reżyserem: realizował „Kobiety i walizki", nową wersję „Kobiet na skraju załamania nerwowego". Mateo był postacią tragiczną, po wypadku stracił wzrok, a najokrutniejszą zemstą zdradzonego kochanka jest to, że zniszczy on reżyserowi film.

– To miłosna pieśń na cześć sztuki – powiedział w wywiadzie dla „El Pais". Dla niego też była ona lekiem na choroby duszy, a nawet ciała. Gdy przed zdjęciami do „Juliety" przeszedł operację kręgosłupa, nie mógł stać dłużej niż pół godziny. – I co się okazało? – wspomina. – Robienie filmów jest najlepszym lekarstwem. Kiedy znalazłem się za kamerą, nie czułem bólu, nie liczyłem czasu.

Starość to masakra

Zawsze był wierny Madrytowi i swojej mitycznej La Manchy. Pokazywał ich kolory, klimaty. One też stworzyły jego. „Julietę", adaptację opowiadań Alice Munro, miał nakręcić po angielsku z Meryl Streep w Kanadzie. Wycofał się. – Uznałem, że nie wytrzymam w tak niskich temperaturach pięciu miesięcy. Przeniosłem się do Nowego Jorku, tu z kolei pomyślałem, że nie dam rady pracować w miejscu, którego kultury i języka nie znam dostatecznie dobrze. Po dwóch latach prób zdecydowałem się zaadaptować opowiadania Munro do hiszpańskich warunków. Przeniosłem akcję do Madrytu i Pirenejów. – Dopiero wtedy poczułem, że to może być mój film –tłumaczył. – Julieta przypomina zresztą osobę, jaką sam się czuję. Nie jestem już dzikim facetem, do którego należał świat. Zestarzałem się, mam w sobie coraz więcej wątpliwości i niepewności. A tym, którzy uważają, że „dojrzałość" jest wspaniała, odpowiem słowami Philipa Rotha: „Starość to nie choroba, to masakra".

O starości mówi coraz częściej: – Nie chcę się skarżyć, ale stale miewam migreny, źle słyszę na jedno ucho i cierpię na fotofobię. Nie chodzę na różne uroczystości, bo reflektory i błyskające flesze przyprawiają mnie o zawroty głowy. Mam poczucie mijającego czasu. Wszedłem w wiek, w którym wszystko wydaje się mniej ekscytujące, coraz częściej szukam inspiracji we własnej pamięci. Ale jednocześnie staram się nie izolować za bardzo i nie zobojętnieć na problemy innych.

Tęskni za tym, co odeszło. To też oznaka starzenia się. Wraca do dawnych współpracowników. W „Volver" rolę matki powierzył Carmen Maurze, która była jego ulubioną aktorką w pierwszym okresie twórczości. Przypomniał sobie o Penelopie Cruz i to ona stała się ostatnio jego nową muzą. W „Skórze, w której żyję" obsadził Antonia Banderasa. A potem to w nim zobaczył siebie z „Bólu i blasku". – Robiłem kiedyś prowokacyjne filmy, a nikt się nie czuł urażony. W Hiszpanii królowały tolerancja, piękno i wolność. Dzisiaj one z naszej rzeczywistości wyparowały – powiedział niedawno Jonathanowi Romneyowi z „Guardiana".

Jest przekonany, że nie mógłby teraz nakręcić antyklerykalnej komedii „Pośród ciemności", bo natychmiast podniosłyby się głosy, że „uraził uczucia katolickie" rodaków. Wystarczyło przecież, że pojawił się plakat z całującymi się, reprezentującymi Barcelonę i Walencję, dwiema Najświętszymi Panienkami, by arcybiskup piętnował autora w czasie mszy. – Nie do pomyślenia w latach 80. – konkluduje artysta.

Pedro Almodóvar nie jest w najlepszej formie. Trzy lata temu wzmianka o nim i jego bracie Agustinie pojawiła się w publikacji tzw. Panama Papers. Podobno w latach 1991–1994 ukrywali oni dochody w firmie zarejestrowanej na brytyjskich Wyspach Dziewiczych. – Byliśmy z Agustinem drobnymi płotkami w tej aferze, a nasze nazwisko znalazło się na pierwszych stronach gazet i w dziennikach wszystkich stacji. Media je wykorzystały – żalił się reżyser. A Agustin twierdził, że Pedro nic nie wiedział o rozliczeniach. Księgowość firmy nie leżała w jego gestii.

Ale ta sprawa wpędziła reżysera w kolejną depresję. Może również dlatego tak ważny stał się dla niego „Ból i blask". Bo jak mówi: – Żadnego ze swoich 21 filmów nie traktowałem jako psychoterapii. Jeśli masz problem, kino ci go nie rozwiąże. Ale może być ucieczką, powodem, żeby żyć.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą