Bez robienia filmów moje życie traci sens – mówi Salvador Mallo, bohater ostatniego filmu Pedro Almodóvara „Ból i blask", który wchodzi właśnie na polskie ekrany. To samo zawsze powtarzał on sam. Dziś w wywiadzie udzielonym dziennikarzowi brytyjskiego „Guardiana" dodaje: – Kino to uzależnienie. A ostatnio moje relacje z nim stały się znacznie bardziej intensywne. Bo ciągle towarzyszy mi pytanie: Kiedy mój czas się skończy? Czy film, nad którym pracuję, nie będzie ostatni?
Dobija właśnie do siedemdziesiątki. Duży, zwalisty facet z niesfornie nastroszonymi, posiwiałymi włosami. Grzesznik nieuznający pojęcia grzechu. Gej, który uwielbia kobiety. Człowiek o ogromnej tolerancji dla ludzkich słabości, jednocześnie ciągle szukający wartości, na których można oprzeć życie. Artysta pełen ironicznego dystansu do kultury masowej, sam nierzadko popadający w jej pułapkę. Twórca na miarę naszych sceptycznych czasów, który nie wadzi się z Bogiem, nie ocenia, nikomu nie narzuca własnego zdania. Stale walczy z własnymi demonami i niepokojami. A czasem, jak każdy, szuka uśmiechu.
Wspomnienia połączone z fikcją
Ma Oscara, Europejską Nagrodę Filmową, brytyjską BAFTA, francuskie Cezary, hiszpańskie Goye, także polskiego Orła. Ale nie wygrał dotąd żadnego z wielkich festiwali filmowych. Kocha Cannes, niestety, bez wzajemności. Wracał tam konsekwentnie. Dostał wyróżnienie za reżyserię „Wszystko o mojej matce" i scenariusz „Volver", ale nigdy nie wywiózł stamtąd Złotej Palmy. Gdy w maju tego roku zjawił się po raz szósty z „Bólem i blaskiem", jury uhonorowało tylko grającego główną rolę Antonia Banderasa. Szkoda, bo ten film głęboko porusza, a gdy nie ma już gigantów kina lat 60. i 70. poprzedniego wieku: Bergmana, Felliniego, Antonioniego, Pasoliniego, Wajdy, Bunuela, gdy odchodzą legendy kina francuskiego, to Pedro Almodóvar zajmuje miejsce europejskiego mistrza. I dobrze, że gest w jego kierunku wykonali organizatorzy festiwalu w Wenecji, honorując go w tym roku Złotym Lwem za całokształt twórczości.
„Ból i blask" krytycy porównują do wspaniałych autoportretów – do „Osiem i pół" Federico Felliniego, „Zwierciadła" Andrieja Tarkowskiego, „Tam, gdzie rosną poziomki" Ingmara Bergmana. Do filmów, w których wielcy artyści, czując brzemię mijającego czasu, oglądali się wstecz, opowiadając o własnych namiętnościach, nadziejach. O dopadającej ich niemocy twórczej, samotności, bólu. O świecie, w jakim żyli, i o kinie, które stawało się ich pasją i nierzadko ratunkiem.
Pedro Almodóvar broni się przed utożsamianiem go z bohaterem „Bólu i blasku": – Wszystkie moje filmy są osobiste, ale nawet tego ostatniego nie czytajcie jeden do jednego. Gdy piszę scenariusz, zawsze do wspomnień dołącza fikcja – mówił w maju w Cannes.