Sobotnia śmierć Al-Baghdadiego została ogłoszona w niedzielę, podobno po to, by wybić na aut poranne dyskusje telewizyjne, które miały być poświęcone impeachmentowi. Należało jednak poczekać do poniedziałku, bo w niedzielę żadne kanały nie podają wiadomości, chyba że dotyczą one sportu. A właśnie w niedzielę odbywały się w Waszyngtonie finały baseballu, zwane nie wiadomo dlaczego World Series. Tradycyjnie prezydent USA przychodzi na finałowy mecz i nawet rzuca pierwszą piłkę. Kilka godzin po ogłoszeniu swego największego sukcesu w polityce zagranicznej Trump pojawił się z Melanią w loży stadionu i nie tylko został wygwizdany, a właściwie wybuczany, ale tłum skandował jeszcze „Lock him up" (Wsadzić go), co było wariacją na temat okrzyków wielbicieli Trumpa, które towarzyszyły jego kampanii w 2016 r., a wzywały do wsadzenia Hillary Clinton. Pierwszą piłkę rzucił Jose Andres, superszef kilku znanych restauracji, celebryta, dobroczyńca i przede wszystkim krytyk prezydenta.
Nawet w poniedziałek media poświęcały raczej skromną uwagę zabiciu Al-Baghdadiego, koncentrując się bardziej na stylu, w jakim zostało ono ogłoszone. Przemówienie Trumpa było rzeczywiście, nawet jak na niego, dziwaczne. Mówił przez prawie 50 minut, powtarzał się i podawał za dużo szczegółów. Za dużo, dlatego że część z nich wygląda na zmyśloną i jest kwestionowana nawet przez szefa Pentagonu – np. wrzaski i płacze Al-Baghdadiego – inne zaś zostały już skrytykowane przez zawodowych wojskowych jako prawdziwe, ale podające informacje, które mogą w przyszłości zostać wykorzystane przez terrorystów.
Od początku prezydentury służby miały kłopot z raportowaniem tajnych informacji Trumpowi. Istniała obawa, kilkakrotnie potwierdzona, że jest on w stanie wypaplać publicznie wszystko. Tym razem podał np. za dużo szczegółów na temat lotu helikopterów, źródeł informacji i przede wszystkim na temat tego, że USA zabrało z ruin ludzi i dokumenty „sięgające początków ISIS". Wedle wielu komentatorów i polityków, również republikanów, Trump nie uszanował amerykańskiej tradycji, by mówić nawet o najgorszych wrogach w powściągliwy sposób. Al-Baghdadi miał „zginąć jak pies", a jest to porównanie szczególnie obraźliwe dla muzułmanów, Trump powtórzył też kilkakrotnie z lubością, że kalif ISIS biegł w tunelu goniony przez psy, przerażony, łkający, płaczący – wszystko to wśród strzałów i wybuchu bomb.
Pytany następnego dnia, czy widział lub słyszał tę scenę, odpowiedział wymijająco, że „należy to wyciągnąć, by... te młode dzieciaki, które jadą do niego z różnych krajów, wiedziały, jak on umierał". I tu mnie olśniło. W czasie pierwszego przemówienia miałam wrażenie, że gdzieś już słyszałam słowa o bandycie, który umierał, trzęsąc się ze strachu. Ale gdy następnego dnia Trump powiedział o dzieciach, nie miałam już wątpliwości. Świadomie lub nie powtarzał sytuację ze znanego filmu z 1938 r. z Jamesem Cagneyem „Aniołowie o brudnych twarzach". Cagney gra gangstera o imieniu Rocky, skazanego na śmierć, którego jego przyjaciel z dzieciństwa ks. Connolly błaga, by udał załamanie i strach, idąc na egzekucję, aby młodzi, którzy go wielbią, odwrócili się od niego i wrócili na dobrą drogę. Rocky najpierw odmawia, ale w ostatniej chwili płacze i prosi o miłosierdzie. Gazety piszą następnego dnia, że zginął jak tchórz, łkając itd.