Dla wierzących to centralna część chrześcijańskiej opowieści o Bogu-człowieku. Oto materialny, żyjący między nami Chrystus odsłania przed światem zakorzeniony w człowieczeństwie pierwiastek boski. I nie chodzi o żadną abstrakcyjną transcendencję. Zmartwychwstały Chrystus dowodzi, że można być jednym i drugim, Bogiem i człowiekiem. Teologicznie to dowód Jego boskości, dla filozofów ostateczne potwierdzenie, że nie można zredukować człowieczeństwa do materii. Jesteśmy z błota, ale również z czystej pneumy. Można przez stulecia dyskutować, czym ona jest, jaki jest jej rodowód, natura, ale opowieść o zmartwychwstaniu dowodzi po prostu, że ona jest i jej istnienia ignorować nie można.

Nadzieja jest jak powietrze. Nie da się bez niej oddychać, żyć. Potrzebujemy jej codziennie, niezależnie od epoki. Dziś przychodzi nam pewnie do głowy, że jest potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. Krótkowzroczność? Egoizm? Nieuctwo? Bo czyż nie było gorszych czasów? Czyż nie ważniejsza była dla ginących na rzymskich arenach niewolników, na których wypuszczano głodne lwy? Dla krzyżowanych i palonych na stosach? Dla dotkniętych cholerą mieszkańców otoczonych głuchymi murami średniowiecznych miast? Dla żołnierzy moknących i umierających w okopach wszystkich wojen? Dla więźniów gett i obozów koncentracyjnych? Dla wszystkich była ważna. Zawsze umierała ostatnia. Bo jest nierozłączna z ludzką wolą życia. Bo jej istotą jest pierwotny instynkt, który każe nam walczyć o przetrwanie. W sensie materialnym lub duchowym, dla tych, którzy mają w sobie łaskę wiary. Ale i ci, którzy jej nie mają, bronią się nadzieją, jest dla nich po prostu szansą.

Nie wątpię, że wyjdziemy cało z wielkiej niewiadomej, jaką jest dla ludzkości wirus. Racjonalny umysł podpowiada, że w dziejach gatunku bywało już gorzej. Dżuma Justyniana zabiła połowę mieszkańców jego imperium, jak nie więcej. Ofiarami ospy była może większa część populacji obu Ameryk. Hiszpanka pozbawiła życia nawet 100 milionów ludzi i to ledwie wiek temu. Czemuż więc wirus z Wuhanu miałby być gorszy? Wszak dysponujemy doskonalszymi metodami terapeutycznymi, nowocześniejszą technika, świadomością Homo Deus, jak chce Yuval Harari. Czyżby epidemia wszystko to zmiotła? Nie, cywilizacja stworzona przez człowieka w istocie sięga swoich szczytów, nigdy nas nie było więcej, nigdy nie byliśmy mądrzejsi, nigdy nie dysponowaliśmy takimi wysublimowanymi narzędziami jak dziś. A jednak jest jakieś fatalne przesłanie w tej epidemii. Sprowadza nas na ziemię. Uczy pokory. Doświadczamy tego, co uczniowie Chrystusa w noc Wielkiego Piątku, mamy poczucie nieuchronności końca. Ludzka racjonalność musi się poddać.

Czyżby to więc nie wędrówka na szczyt, ale pielgrzymka w stronę przepaści? Znów się odzywa racjonalny umysł i zaczyna opowieść o autodestrukcji. Zniszczyliśmy planetę. Wyczerpujemy jej zasoby. Zabijamy smogiem i plastikiem. Wymierają gatunki, a czymże jesteśmy jak nie jednym z nich? Epidemia może być więc niczym innym, jak zemstą umierającej przyrody. Czyż nie jest to logiczne, że ludzkość dopuściła się zbrodni, sama na siebie wydała wyrok, a teraz ponosi karę? Materialistyczny defetyzm? Histeria? A może niekoniecznie? Patrzę przez okno na pierwsze oznaki wiosny w ogrodzie. Zakwitły tulipany. Za chwilę obudzą się żonkile. Już od jakiegoś czasu brzęczą wokół bazi pszczoły i polatują motyle. Botaniczna sielanka, jakby wirus był żartem. Ale to odrodzenie po zimie to nic innego jak budzenie się życia. Świętowano je we wszystkich znanych kulturach. Z nich weszło do chrześcijaństwa. Nadzieja się materializuje, przybiera formę soczystej zieleni. Dochodzi do głosu, by przypomnieć, że kiedy gasną myśli, bankrutuje rozum, zostaje nadzieja. Macie ją przed oczami. I w wielkiej chrześcijańskiej opowieści. Nauczcie się z niej korzystać.