Są też inne, najbardziej zresztą rozpowszechnione, sposoby przeżywania drugiej lub trzeciej młodości. Ich jednak, ze względu na moralność publiczną, świąteczny czas oraz nakazy zachowania dwumetrowego dystansu, nie będziemy polecać. Są jednak osobnicy – i nimi zająć się mnie przyszło – którzy dziecinnieją w sposób książkowy. Dosłownie książkowy, bo wracają do lektur młodości.
Zaobserwowałem to po raz pierwszy, niejako przypadkiem, u Ryszarda Legutki, który to filozof – tak, filozof, bo przecież z niego taki polityk, że słów szkoda – grzecznie sobie siedział i czegoś słuchał. Muzyka? Jakoś mnie nie pasował profesor do wizji młodziana w słuchawkach zapodającego jakiś, za przeproszeniem, bigbit na Spotify'u. Spytany ze wstydem przyznał, że to nie muzyka, ale „Kamienne tablice". Tak, Żukrowskiego, bo za młodu czytał, a on teraz do lektur młodości wraca. Legutko z rozpędu przesłuchał nawet „Małowiernych" Putramenta, czym mnie zaimponował podwójnie – nie dość, że on sięgnął po ten PRL-owski gniot, to jeszcze ktoś to wcześniej wydał na audiobooku. W tej sytuacji wiadomość, że Legutko połknął również „Głupią sprawę" Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, komunistyczną agitkę o Marcu '68, nie zrobiła już na mnie żadnego wrażenia. I nie przyjmuję tłumaczenia, że to dla celów poznawczych. Niestety, panie Legutko, nie ma takiego specjalisty w Kobierzynie, który by się podjął terapii.
Ale krakowski profesor przynajmniej nie udaje, że czyta tylko literaturę dobrą, nie chwali się, że kilkanaście razy przeczytał „Lalkę", a kilkadziesiąt Trylogię, a ponoć to prawda. Nie, on czyta rzeczy złe, ba, czyta rzeczy najgorsze! I to celowo. Innym się to trafia niechcący. Taki Leszek Miller wyznał mi wstydliwie, że sięgnął do młodzieńczej fascynacji, czyli przygodowej trylogii „Opowieść o korsarzu Janie Martenie" Janusza Meissnera – zapamiętałem, bo sam zaczytywałem się tą książką. – Niech cię ręka boska chroni – perorował Miller – by po to znowu sięgać! Tego się po latach nie da czytać, to jest straszne!
Nie wiem, nie sprawdziłem, może pomny tego, jak kilka lat temu, podczas deszczowych wakacji, pamiętając dziecięcą miłość do Jacka Londona, sięgnąłem po „Martina Edena". Doprawdy, od grafomańskich popisów w słusznej sprawie wypadały zęby. Ale z kolei, gdy wyrwałem synowi „Sposób na Alcybiadesa", to przeczytałem, zaśmiewając się jak 40 lat temu. Największy, także wzrostem, wielbiciel Niziurskiego, dramaturg Wojciech Tomczyk czytać go nie musi, bo zna wszystko na pamięć, a i tak co jakiś czas zagląda do „Siódmego wtajemniczenia" i nie tylko się tego nie wstydzi, ale wręcz się z tym obnosi. Zupełnie jak Tomasz Siemoniak, który wciąż wraca do „Wesołych przygód Robin Hooda". Jak widać nie każda redystrybucja przeszkadza liberałowi.
W sumie to i tak nie najgorzej, bo przynajmniej on czy Tomczyk mają z lektury jakąś przyjemność, a co ma powiedzieć Zdzisław Krasnodębski? Tak się przejął, że jego kolega Legutko czyta książki młodości, że też tak zrobił. Tyle że, bidula, chwycił za Ingardena i niczego nie zrozumiał. Pociesza się przynajmniej, że musiał być kiedyś bardzo mądrym chłopcem, skoro takie rzeczy przyswajał.