W naszym oporze jest coś więcej niż strach przed naruszeniem zasad dobrego smaku, przyznaniem, że poza tą z opracowań i podręczników jest jeszcze inna historiografia. Była od początku i stanie się na końcu, opowiadana w mitach, domyślana baśniami. Ale pozostaje jeszcze kwestia głównej bohaterki. Zwłaszcza w sierpniu, nawet takim jak ten, oswojonej pielgrzymkowym przemysłem. Obłaskawianej tymi wszystkimi sukniami i bukietami. Folklorem, który dawno już przerósł i wchłonął dewocję. Kiedy zaczęła się zabawa w tęczowe aureole, powszechną reakcją wśród katolików było raczej zniechęcenie niż złość. Bardziej jakby opowiedziano nieśmieszny żart niż podniesiono rękę na coś cennego. Poza wadami i cnotami są też narodowe znieczulenia. I my się właśnie na Matkę Boską – jakkolwiek by to zabrzmiało – uodporniliśmy.
Jeżeli jeszcze jakąś strunę w nas porusza, to jest nią co najwyżej nostalgia. I teraz mielibyśmy uwierzyć, że to na Jej widok wzięła nogi za pas jedna z najokrutniejszych armii świata. Może jeszcze nie tak okrzepli i zdyscyplinowali komunizmem jak krasnoarmiejcy, ale napędzani świeżym jeszcze doświadczeniem rewolucji bolszewicy. Jeżeli ktoś miał się przestraszyć kobiety w granatowej sukni i z aureolą wokół głowy, to właśnie oni.
Ostatni, którzy znali Ją jeszcze z widzenia. Wszystkie okrzyki, przemówienia, deklaracje, manifesty, a nawet dokonane zbrodnie nie zdążyły jeszcze oduczyć ich odruchowego wykonywania znaku krzyża na Jej widok. Te dwa światy istniały wciąż jeden obok drugiego. Czerwone sztandary na tle złotych ikon. Walka klas odbijała echem sprawiedliwej odpłaty za grzechy, komunizm lśnił blaskiem Nowego Jeruzalem. Dwa lata to za mało na wytworzenie nowych skojarzeń. W swoim przekonaniu bili się za te same krzywdy i obietnice co zawsze. Jeżeli rewolucja wniosła coś nowego do tego krajobrazu, nie był to żaden dodatkowy element. Rzuciła jaśniejsze światło, wyostrzyła kontrasty, tchnęła nowego ducha w stare jak Rosja nienawiść i marzenie.
Dlatego wierzę świadectwom tych, którzy opowiadali, że aż do Warszawy szło im się lekko. W końcu podbijali i uciekali równocześnie, jak wszyscy, którzy wcześniej i później podążali tą samą drogą. Stworzyć nowy świat i opuścić stary, wyruszyć na Zachód i zostawić za sobą Rosję – przecież to na jedno wychodzi. To, co zobaczyli nad Warszawą, nie odebrało im odwagi, tylko pozbawiło dalszej drogi celu.
Nowy świat już tam był, unosił się nad ich głowami. Straszniejszy od czegokolwiek, co było w stanie przyjść do głowy politrukom rewolucji. Równocześnie bliższy prawdzie o Niepokalanym Poczęciu od najbardziej nawet wzruszających pieśni i obrazów. Za mało jest w nich grozy. Jakby istnienie absolutnej bieli, tła, na którym wychodzi na jaw cała szarość i brud świata, wyjaśniają się wszystkie pomyłki i upadają złudzenia, nie miało pocieszać tylko jeśli wcześniej nie przerazi.