Za Lagerfeldem poszli inni. Bez kompleksów. Zaszczyceni, że zaproponowano im taką okazję – nie tylko pieniądze (wynagrodzenie Stelli McCartney za kolekcję dla H&M wyniosło milion dolarów), ale popularność. Od tej pory mieliśmy dziesiątki akcji współpracy kreatorów couture z sieciami. H&M, GAP, Uniqlo, Target – za każdym razem był to sukces. Klienci tłukli szyby w stacjonarnych sklepach, półki wymiatano do zera, a nazajutrz po premierze kolekcji można ją było w całości kupić na aukcjach po kilkakrotnie wyższych cenach. I za każdym razem wielki „kreator", który brał udział w akcji, stawał się człowiekiem tzw. fast fashion. Stella McCartney, Jill Sander, nawet Japonka Rei Kawakubo, najbardziej ekskluzywna z ekskluzywnych.
Szybka moda pędziła coraz szybciej, oferując nowości: co tydzień, co dwa tygodnie, nawet sto kolekcji rocznie. Kolekcja jesień i zima jak dawniej? Nie ma mowy. Obecny młody klient jest nienasycony, żąda ciągle czegoś nowego. „Starzy" próbowali się dostosować, nadążyć. A więc: kolekcja przedjesienna, przedwiosenna, kapsuła na Boże Narodzenie, na wakacje... Dzisiaj już wiedzą, że coś nowego trzeba wypuszczać najrzadziej co miesiąc. Ale powoli zaczyna do nich docierać świadomość, że władzę nad rynkiem stracili. Że rola „dyktatorów mody" się skończyła.
Prosto z ulicy
Przełomem stało się coś, co krytycy mody nazwali „syndromem Stana Smitha". Model sportowych butów marki Adidas (replika modelu z lat 60. nazwanego imieniem tenisisty Stana Smitha) przebojem zdobył globalny rynek obuwia. Był na nogach (jest do dziś) milionów nastolatek. Sprzedano 50 mln par. Takiego sukcesu luksusowe marki nie mogły zlekceważyć. I zabrały się do produkcji podobnych modeli, tylko pod własnym szyldem, za kilka-, a nawet kilkunastokrotnie wyższą cenę. Dior, Prada, Valentino... Kopie? Ależ skąd! My jesteśmy lepsi, mamy prawo. Ludzie to kupią.
Drogie marki zaczęły po prostu kopiować z ulicy. Baseballówki, dżinsy, bluzy dresowe, paski, szale (z wielkim logo), zwykłe T-shirty sprzedawane jako „luksusowe" i „markowe". Kto bogatemu zabroni? Dzisiaj liczy się sprzedaż, marka, logo. Pomysł, innowacja – niech myślą inni.
Na koniec pojawił się Covid-19, który potrząsnął sprzedażą. Słupki poszły w dół. Branża mody należała do tych, które oberwały najmocniej. Jej menedżerowie zaczęli się skarżyć na kryzys, jednocześnie bijąc się w piersi i obiecując poprawę. Nie będą już tyle produkować, zanieczyszczać planety, robić wystawnych pokazów. A przecież pokazy mody przez ostatnie trzy dekady były lokomotywą branży. Stworzyły swoisty przemysł rozrywkowy. Top modelki stały się gwiazdami, które zdetronizowały aktorki filmowe, zdjęcia „pierwszego rzędu" na pokazach Prady czy Armaniego i osobistości na nim obecnych zamieszczały kolorowe magazyny. Celebrytki na pokaz do Mediolanu i Paryża przylatywały z Los Angeles własnymi samolotami.
Pokazy, na których prezentowano egzemplarze wzorcowe, przeważnie nieprzeznaczone do produkcji, były niczym innym jak reklamą marki, na którą domom mody opłacało się wydać kilkaset tysięcy dolarów. Majątek szedł na ekstrawaganckie dekoracje, udział najdroższych modelek, prestiżowe miejscówki. Pisały o tym gazety, telewizja pokazywała w wieczornych wydaniach programów informacyjnych. Migawki z pokazów Diora i Chanel kilka razy do roku umilały Francuzom kolację. Do czasu. Przyszedł Covid i się skończyło. Większość prezentacji przeniosła się do świata online, a oprawa, elitarność oraz trudno dostępne zaproszenia stały się zbędne.