„Ludzie chcą stać się częścią tego stylu życia. Kupować sztukę współczesną oznacza uczęszczać na targi sztuki Art Basel i Frieze, Biennale w Wenecji, no i oczywiście wieczorne aukcje w Nowym Jorku. Życie współczesnego kolekcjonera sztuki kręci się wokół tych wydarzeń. Kolekcjonować sztukę współczesną, to jak kupić bilet do klubu zapaleńców, którzy spotykają się w wyjątkowych miejscach, razem oglądają sztukę i bywają na przyjęciach. To ogromnie pociągające" – mówi Philippe Segalot, francuski marszand w książce „Siedem dni w sztuce" Sarah Thornton. Jednak większość kolekcjonerów występujących w tej książce zastrzegła sobie anonimowość.
– Żeby być skutecznym kolekcjonerem, w głębi duszy musisz być płytki. Musisz być dekoratorem. Musisz chcieć, żeby te rzeczy pasowały do dywanów i mebli – mówi Stefan Edlis, urodzony w Austrii 95-letni kolekcjoner z Chicago w filmie dokumentalnym „Cena wszystkiego" w reżyserii Nathaniela Kahna.
Edlis zaczął w latach 70. ubiegłego wieku od nabycia w Christie's „Kompozycji z czerwonym, niebieskim i żółtym" Mondriana. Wygrał licytację, kupując obraz za 675 tys. dolarów, co było wówczas rekordem tego malarza. Trzyma się żelaznej zasady, by w kolekcji mieć 200 prac 40 artystów. Świetnie przewiduje, które szybko i mocno zyskają na wartości, jak jeden z czterech istniejących „Królików" Jeffa Koonsa kupiony w 1991 roku za 945 tys. dolarów, a obecnie na aukcjach sprzedawany za dziesiątki milionów. Nawiasem mówiąc, Edlis okazał się też filantropem i podarował muzeum w Chicago 40 eksponatów ze swojej kolekcji. Na wydanie 400 mln dolarów na ich zakup z pewnością placówka nie mogłaby sobie pozwolić...
To jednak tylko jednostkowe przykłady kolekcjonerów, których na Zachodzie można liczyć w tysiące.
Sprzyjała im historia
W XVII i XVIII wieku kolekcjonerską działalność prowadziły dwory królewskie dwory i magnackie. Dzięki nim londyńskie British Musem otworzyło podwoje w 1753 roku, paryski Luwr w 1789 roku, wiedeńskie Kunsthistorisches Museum – w 1781 roku, a madryckie Prado – w 1819 roku. W książce „Piękno i bogactwo" Roberto Salvadori, opowiadając o amerykańskich kolekcjonerach, opisuje, w jaki sposób powstawały najsłynniejsze zbiory, dla których budowano potem prywatne muzea – od 1895 roku, kiedy w Pittsburghu zainaugurowano Carnegie Museum of Art, po rok 1997, gdy w Los Angeles otwarto J. Paul Getty Museum. Na to wszystko trzeba było trzech pokoleń kolekcjonerów. Otwarte w 1931 roku Whitney Museum of American Art miało więc za mecenaskę Gertrude Vanderbilt Whitney, członkinię ówcześnie najbogatszej amerykańskiej rodziny, traktującą „sztukę jako życie" i „życie jako sztukę" ze szczególną atencją dla rzeźby. Kolekcjonowała od 1908 roku, przykładając wagę do prac rodaków – także malarzy. Jej dzieło kontynuowała córka Flora, a potem jej córka i zarazem imienniczka.
Z kolei Henry Clay Frick – ucieleśnienie amerykańskiego snu, prototyp self-made mana; od sklepowego ekspedienta do przemysłowego potentata – dokonał latem 1898 roku pierwszego zakupu we Francji w czasie wakacji, był to pejzaż Corota „Ville-d'Avray". Od razu zdecydował, że od tego płótna zacznie się jego kolekcjonerska droga. Liczącą 150 dzieł, szacowaną na 50 mln dolarów kolekcję, w której skład wchodzą dzieła od 1280 roku i „Biczowania Chrystusa" Cimabuego po rok 1892 i portret namalowany przez Whistlera. Prace El Greco, Holbeina, Tycjana, Belliniego, Rembrandta, Velazqueza i wielu innych, Frick zapisał w spadku miastu Nowy Jork.