Można było jeszcze sensownie uważać, że na przykład II wojna światowa rozpoczęła się przede wszystkim z powodu Europy Środkowo-Wschodniej, jak to przekonująco przedstawił w słynnym sporze niemieckich historyków z lat 80. Andreas Hillgruber. Ta część Europy pozostawała także kluczowa w czasach zimnej wojny. Tutaj przebiegały najbardziej bronione i pilnowane linie demarkacyjne między dwoma wrogimi światami. Wszyscy więc w Berlinie, Pradze, Warszawie, Budapeszcie mieli wówczas poczucie, że jeśli na świecie wydarzy się coś strasznego, coś, co zmieni jego losy i zostanie zapamiętane przez potomnych, to zacznie się właśnie tutaj. Ale dzisiaj historia przeniosła się gdzie indziej – na Bliski Wschód. To tam, w Izraelu, Iraku czy Iranie, ludzie mają dzisiaj poczucie, że jeśli wydarzy się coś strasznego, coś, co zmieni losy świata, to zacznie się właśnie u nich.
My tę nagłą zmianę powinniśmy potraktować z ulgą. U nas historia pomieszkiwała przez cały XX wiek, a koszty jej goszczenia okazały się nadzwyczaj wysokie. Jeśli więc dzisiaj możemy usłyszeć z ust różnych mądrych ludzi, że widzą, jak Polacy zmienili się ostatnio wewnętrznie, jak zaczęli jaśnieć jakąś nową pogodą ducha, spokojem, to myślę sobie, że nie jest to tylko efekt takich okoliczności, jak rosnąca zamożność, spadek bezrobocia, większe poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości czy wejście do Unii Europejskiej. Sądzę, że ta przemiana zachodzi także dlatego, że zobaczyliśmy, iż historia przestała się nami szczególnie interesować i postanowiła dać nam na jakiś czas spokój. To wyczuwalne wewnętrzne napięcie, ten cień na naszych czołach, to wrażenie wiecznego naburmuszenia były bez wątpienia wynikiem warunków, w których musieliśmy żyć, ale chyba w większym jeszcze stopniu brały się ze świadomości, że historia nie chce od nas odstąpić. Znajdować się w jej uścisku dla takich narodów jak Polacy było swoistym wyróżnieniem, które potrafiliśmy przekuć na własny etos bohaterstwa, wolności, niezłomności. Ale było też, przyznajmy to wreszcie, potwornym obciążeniem. Bycie w historii oznaczało bowiem, że musimy grać o najwyższą z możliwych stawek: o nasze przetrwanie, egzystencję – o być albo nie być.
Ten problem szczególnie wyraźnie uprzytamnia ostatni film Wajdy „Katyń”. Jego krytycy mają zapewne sporo racji – film ma wiele irytujących mankamentów: brak fabuły, nieudana i psychologicznie płaska części środkowa, brak zdecydowania, czy film jest o kłamstwie katyńskim, czy o zbrodni w Katyniu, zbyt ewidentne osobiste intencje reżysera – wszystko to chyba prawda. A jednak jedna rzecz całą tę krytykę unieważnia: jeśli połączyć początek filmu, ową dramatyczną scenę spotkania na moście uciekających w dwóch przeciwnych kierunkach Polaków, z końcową częścią pokazującą metodyczną egzekucję tysięcy oficerów, to otrzymamy obraz, za który powinniśmy być reżyserowi wdzięczni. Jest to najbardziej sugestywna wizja, jaką można sobie wyobrazić – naród w obliczu możliwego egzystencjalnego końca. Katyń jest tak naprawdę – bez względu na intencje twórcy – filmem o możliwej zagładzie narodu, który znalazł się w uścisku historii. Jest to przekaz niepomiernie silniejszy niż wszystkie złote rogi z Wyspiańskiego czy nawet najbardziej beznadziejne błądzenie po kanałach spalonej Warszawy. I wypada być wdzięcznym Wajdzie, że właśnie teraz pokazał Polakom taki mocny obraz: popatrzcie, tak niewiele brakowało, a mogło was w ogóle nie być!Trzeba spojrzeć dzisiaj na młodych Polaków, szczególnie tych na uniwersytetach, w dużych miastach, jakby napisał Gombrowicz: takich „luksusowych i europejskich, spokojnych i swobodnych”, pięknych, dobrze ubranych, delikatnych, zadbanych, jasnych. Nie mam nic przeciwko temu, by teraz jaśnieli i byli piękni, ale chciałbym również, aby obraz możliwej zagłady oraz ciężaru historii zachowali gdzieś w zakamarkach duszy. Aby rozumieli, że ich udziałem jest niebywałe szczęście i ulga bycia opuszczonym przez historię. Możemy się zamartwiać emigracją zarobkową, prowadzić zacięte polityczne spory, kłopotać się tym, co i jak robić w Brukseli, ale zauważmy – nie musimy się martwić o naszą zbiorową egzystencję. Wizja zagłady, której byliśmy tak blisko nie tylko w latach 1939 – 1945, ale także w czasie zimnej wojny (przypomnijmy sobie tylko plany Układu Warszawskiego i NATO na wypadek konfliktu zbrojnego), już nas nie musi zajmować.
Jesteśmy więc beneficjentami wielkiej zmiany. Oczywiście wciąż żywimy pewną słabość do historii, do tej naszej „męczycielki”. Zaangażowanie w Afganistanie, w Iraku, wreszcie zgoda na tarczę antyrakietową są z tej perspektywy jedynie próbą uchwycenia się poły szaty, w której przechadza się dzisiaj po świecie historia. Próbujemy ją prowokować z nadzieją, że się nie odwinie – dlaczego to robimy, do tego trzeba będzie jeszcze wrócić. Historia dzisiaj jest zajęta zupełnie czymś innym. To znaczące, że kiedy na początku 2001 roku talibowie niszczyli gigantyczne posągi Buddy w dolinie Bamjan na zachód od Kabulu, wszyscy na Zachodzie oburzali się tym aktem barbarzyństwa jako powrotem do mroków średniowiecza. Nikt nie rozpoznał w tym wydarzeniu znaku przyszłości. Historia znalazła sobie nowe zajęcia i nowe miejsca na ziemi: Bliski Wschód i środkową Azję. Co to może oznaczać, dowiedzieliśmy się 11 września 2001 roku. Dzisiaj wszystko zaczyna się i kończy na tej części świata. Nie bez powodu uwaga wszystkich na niej się właśnie koncentruje. Dzisiaj to nie perspektywa trzeciej, nuklearnej wojny światowej między Wschodem i Zachodem, która prawdopodobnie pozostawiłaby po sobie wypaloną dziurę między Łabą i Bugiem, spędza sen z powiek ludziom bogatego Zachodu. Lękiem napełnia ich raczej pytanie, co się stanie, jeśli wyszkolona gdzieś grupa fanatyków użyje broni masowego rażenia w metrze którejś z europejskich czy amerykańskich metropolii. Co się wówczas stanie z tzw. Zachodem? I formułując to pytanie, patrzą w stronę Bliskiego Wschodu oraz Azji, w stronę Palestyńczyków, Afganistanu, Iraku czy Iranu. Czy gospodarka Zachodu, uzależniona od dostaw energii z Rosji i rejonu Zatoki Perskiej, nie zostanie w pewnym momencie przyparta do muru i wzięta za gardło? – pytają dalej, mając dziwne uczucie w okolicach żołądka. I znów, poszukując odpowiedzi, spoglądają w kierunku środkowej Azji, Iranu i Morza Kaspijskiego. Wreszcie Izraelczycy. Oni także stawiają sobie trudne pytanie, szczególnie kiedy słyszą wystąpienia prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada na temat irańskiego programu nuklearnego i budowy własnego potencjału broni atomowej: co się stanie, jeśli nagle nas nie będzie? Jak zachowa się wtedy Zachód? Czy będzie się tylko przyglądał, tak jak kiedyś?Być może mają rację ci, którzy twierdzą, że teza o decydującym dla losach świata konflikcie między Zachodem i islamem jest ideologiczną konstrukcją oraz szkodliwą przesadą. Niemniej prawdą jest też, i tu wątpliwości nie ma, że bardzo wiele egzystencjalnych dylematów Zachodu ma swoje rozwiązanie na Bliskim Wschodzie i w środkowej Azji. Dlatego w opublikowanym niedawno przez Roberta Kagana eseju „Koniec iluzji, czyli o powrocie historii” mowa jest najczęściej, oprócz Chin i Rosji, o tym właśnie fragmencie świata. To tutaj kryją się najtrudniejsze pytania i najważniejsze odpowiedzi.
Z takiej perspektywy nasze problemy są naprawdę drugorzędnej natury. Czy naprawdę możemy mieć pretensje, że świat przestał się nami fascynować i zajmować? A może, jak powiedziano wcześniej, powinniśmy raczej odetchnąć z ulgą? Chyba ani jedno, ani drugie. Nie jest tak, że będąc nieoczekiwanie dla nas samych opuszczeni przez historię, zostaliśmy zwolnieni ze stawiania sobie poważnych pytań o naszą przyszłość. Nikt nas w tym nie wyręczy – a ściślej, nasza odpowiedzialność leży w tym, aby nikt nas nie wyręczał. W końcu stąd mój entuzjazm w stosunku do ostatniego filmu Wajdy, który przypomina nam o kwestii, która ciągle powinna powracać: jako Polacy nie jesteśmy wcale bytem koniecznym, może się zdarzyć, że nas nie będzie. Cóż, historia zawsze może do nas powrócić, właściwie – jeśli będziemy ją prowokować zbyt lekkomyślnie – wystarczy, że się odwinie. Dlatego tym wszystkim, którzy uznają, że pożegnanie z historią jest doskonałym pretekstem, aby abdykować z jakiejkolwiek odpowiedzialności i rozpłynąć się w europejskim leasure, należy odpowiedzieć, co następuje.Nawet jeśli to prawda, że historia straciła zainteresowanie nami, nawet jeśli postanowiła dać nam spokój na dłuższy czas, nie znaczy to wcale, że w naszym otoczeniu nie dzieją się rzeczy ważne, które powinny przykuwać naszą uwagę. Dla nas taką rzeczą najważniejszą jest zrekonstruowanie po 1989 roku naszej części Europy, którą nazywamy Środkowo-Wschodnią. Nie jest to nazwa szczęśliwa, gdyż w latach 90. została niemiłosiernie przesłodzona wskutek niemądrej gadaniny o jakiejś mitycznej, baśniowej wręcz, utraconej Europie Środkowej, którą ponoć można jeszcze poczuć, jedząc sernik wiedeński w Krakowie, pijąc kawę w jakiejś secesyjnej kawiarni w Pradze lub rozkoszując się ognistym gulaszem w Budapeszcie. Przepraszam za szczerość – wszystko to bzdury! Chodzi bowiem o coś bardzo konkretnego, o byt, o całą połać naszej Europy, która zniknęła z politycznej perspektywy kontynentu wraz z rozbiorami Rzeczypospolitej Wielu Narodów pod koniec XVIII wieku. Niechętnie posługuję się więc tutaj terminem Europa Środkowo-Wschodnia, tylko z braku innego, lepszego.W istocie nie idzie o utraconą środkowoeuropejską wspólnotę magicznych smaków i zapachów, o której tak wzruszająco może pisać Stasiuk i wszyscy jego naśladowcy, ale o coś znacznie bardziej namacalnego: o bezpieczeństwo energetyczne i informatyczne, o regionalną wspólnotę interesów w Europie, o relacje z Ameryką, Niemcami i Rosją, o sprawne byty państwowe, o to, czy odzyskamy naszą połać Europy i czy będziemy potrafili ją ponownie zagospodarować po swojemu, zyskując w ten sposób respekt wszystkich tych, którzy dotychczas mieli tutaj i realizowali bez ograniczeń własne gospodarcze i polityczne interesy.Odpowiedź na pytanie, czy taka Europa Środkowo-Wschodnia się odbuduje, wcale nie jest przesądzona. Wydarzenia lat 1989/1990, rozszerzenie Unii Europejskiej w 2004 roku to tylko pojawienie się sprzyjających okoliczności, w których taki projekt w ogóle można było rozpatrywać w kategoriach prawdopodobieństwa. Wcześniej to były tylko fantazje. I nie ma znaczenia, że dla historii pytanie o to, czy projekt taki się uda, nie ma większego znaczenia. Świat i Europa przyzwyczaiły się do tego, że nasza część kontynentu politycznie i kulturalnie nie istnieje; przyzwyczaiły się tak dalece, że nadal mogą funkcjonować z takim przeświadczeniem. Decydujące jest co innego – że my nie możemy istnieć bez tej części kontynentu. Dlatego albo ją odbudujemy, powołamy ponownie do życia, albo nas nie będzie. Skorzystajmy więc z chwili, kiedy historia przestała się nami interesować. Autor jest filozofem i historykiem idei, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim, pełni funkcję społecznego doradcy prezydenta Lecha Kaczyńskiego