Życie publiczne w Polsce zostało niemal w całości zagarnięte przez liderów dwóch obozów politycznych. Prawie trzy lata temu Donald Tusk i Jarosław Kaczyński podjęli decyzję, że nie chcą działać wspólnie, bo ich ugrupowania są w stanie zająć całą scenę polityczną. I to im się udało. Ordynacja wyborcza utrwala ten stan rzeczy, a sposób finansowania partii praktycznie uniemożliwia konkurencyjną walkę ze strony innych ruchów politycznych.
Tymczasem mechanizmy demokratyczne w obu dominujących wielkich organizmach partyjnych nie działają tak jak powinny. A potężne pieniądze będące w posiadaniu obu partii nie są wydawane na przygotowywanie rozwiązań programowych dla państwa, ale przede wszystkim na walkę z politycznymi przeciwnikami.
Wojnę podgrzewają nieustannie media sprowadzające polityczny spór do okładania się cepami dwóch konkurentów. Dla przywódców PO i PiS to idealne warunki.
Na naszych oczach powstaje nowa, tym razem postsolidarnościowa oligarchia. O losach państwa decydują dziś małe, bardzo wąskie grupki partyjnych liderów. W jednej partii źródło decyzji to w zasadzie jedna osoba, w drugiej mowa o dwóch. W partiach nie ma prawyborów, wokół liderów powstały zamknięte dworskie kręgi, a decyzje o tym, kto kieruje na średnich szczeblach, zapadają praktycznie na górze, a nie w wyniku demokratycznej rywalizacji.
Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby oba ugrupowania tę sytuację dobrze wykorzystywały i stworzyły sprawne machiny gotowe do profesjonalnego zarządzania państwem. Gdyby jakość polskiego życia publicznego i jakość rządzenia się poprawiała. Gdyby infrastruktura państwa coraz bardziej odpowiadała potrzebom czasu.