Zofia, siostra Marii Wawrytkówny, wyszła za Tomasza Gluzińskiego, poetę. W ich domach mieszał się świat artystyczny. – Ojca porównywano do Herberta. Obaj pochodzili ze Lwowa. Nie pisał o barankach i owieczkach, ale o problemach moralnych, etycznych – mówi syn, również Tomasz. Literaci odwiedzający Gluzińskich spotykali się też z Bachledami. Goście Bachledów znali dobrze Gluzińskich.
W pokoiku, w którym nad fortepianem wiszą portrety Schuberta i Paderewskiego, zbierali się Stefania Woytowicz, Andrzej Hiolski, Jan Krenz, Stanisław Skrowaczewski, Witold Rowicki. Światosław Richter walił w klawisze, rozstrajał instrument, bo palce miał silne, ogromne. – Szukali sensu w muzyce – mówi „Ałuś”. Jego siostra Hanna, dziś z rodziną w Stanach, przez lata uczyła gry na fortepianie.
Drugą pasją w rodzinie były narty. Maria i jej siostra Zofia „Zojda” trenowały w SN PTT Zakopane. Ale prawdziwe sukcesy zaczęli odnosić Andrzej „Ałuś” i jego młodszy brat Jan Bachleda-Curuś.
Wcześnie stali się sportową legendą. Po igrzyskach w Innsbrucku, na których Jan zajął 11. miejsce, najlepsze z polskiej ekipy, Zakopane wydrukowało pocztówki z jego wizerunkiem. „Ałuś” zdobył więcej, był srebrnym (1974) i brązowym (1970) medalistą na mistrzostwach świata w konkurencjach alpejskich. Zajął szóste miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w sezonie 1971/1972 i takie same miejsce w slalomie na igrzyskach w Grenoble. Do dziś jest uznawany za najlepszego polskiego alpejczyka w historii.
Byli jak ogień i woda. – Jak „Rich Man, Poor Man” z powieści Irvina Shawa – precyzuje Tomasz Tomaszewski, przyjaciel rodziny. Andrzej spokojny, kontrolujący emocje, refleksyjny. Gruntownie wyedukowany muzycznie, wieczny student architektury władający wieloma językami. I Jan – dziki, nieokiełznany, który każdemu mówił w oczy to, co myślał. Nie znał języków. Nie było mu to potrzebne. – „Ałuś” był wobec Jana opiekuńczy. To on organizował wyjazdy, troszczył się o hotele – opowiada malarz Witold Kaczanowski.
Po latach Wojciechowi Szatkowskiemu, dziennikarzowi interesującemu się zakopiańskim sportem, Jan rozbrajająco wyzna: „Gdyby nie Andrzej, nie osiągnąłbym w narciarstwie wiele. Atmosferę sprzyjającą narciarstwu tworzył w domu ojciec, a także matka, ale to Andrzej wprowadził mnie w świat sportu. Ufałem mu bezgranicznie w każdej sprawie i dobrze na tym wyszedłem, choć wiele było takich chwil, kiedy się przeciw niemu buntowałem”.
Rywalizowali ze sobą w sporcie, nigdy w życiu. W 1981 r. tuż przed stanem wojennym Andrzej „Ałuś” wyjeżdża z rodziną do Francji. Kontrakty trenerskie w Chamonix zamieniają się w stały pobyt.
Z pobytu na emigracji wspomina wizytę wuja Jana Gąsienicy-Wawrytko z Alaski. Przyleciał do Francji przed świętami Bożego Narodzenia. – Mówi: Co jest? Na święta nie ma muzyki? Nie chciałem przyznać, że na fortepian ani nawet na pianino nas nie stać. Śnieg wtedy sypał, a my pojechaliśmy do większej miejscowości, do sklepu z instrumentami. Wuj mówi: „wybierz pianino!”. Wskazałem tanie, koreańskie. Wuj się oburzył: „Coś ty? Kup sobie lepsze”. Wybrałem Yamahę. Podchodzimy do właściciela sklepu. Wuj mówi: „Zapytaj go, kiedy to pianino może być u ciebie”. Właściciel tłumaczy, że ze względu na okres świąteczny za dwa tygodnie. Wuj na to: „Powiedz, że ja płacę cash, ale to pianino za dwie godziny ma być u ciebie w domu”. Właściciel się nisko ukłonił, ślizgali się noszący, a pianino za dwie godziny stało w pokoju. Bo wuj z fantazją był – opowiada „Ałuś”. O sobie mówi: „Jestem stąd”. O swoich dzieciach: „Oni też nie są stamtąd. I to jest problem. Jeśli się ma dużą dozę sentymentu, trzeba mieć twardą dupę”.
Najmłodszy Andrzej Bachleda-Curuś III, syn „Ałusia”, zdolny narciarz, rozpoczął właśnie karierę muzyczną. Nagrał płytę. A ojciec mówi, że nie oczekuje, iż zrobi karierę, lecz coś, co będzie dobre.
Tradycja to jest wielopokoleniowość. – Nasza góralszczyzna i jej zrozumienie jest bardzo wewnętrzna. Od pokoleń nosimy ją w sobie, bo wiemy i wierzymy, że w ten sposób, bez zewnętrznych fajerwerków dłużej przetrwa. Przekazujemy ją następnym, już niemówiącym po góralsku i bez cyfrowanych portek następcom. Jeśli już ktoś nie żyje, często się do niego pamięcią wraca. Bo na tym życie polega, żeby przekładać je kartka po kartce. Niewiele znaczy, jeśli człowiek nie może wrócić do początku – mówi Andrzej „Ałuś” Bachleda-Curuś.