Ludzie stąd

W kościele parafialnym na Krupówkach żegnały ich tłumy. Kolejnych dwóch Bachledów-Curusiów przeszło do historii

Aktualizacja: 22.02.2009 14:06 Publikacja: 20.02.2009 23:41

Ludwika z Gąsieniców-Krzysiów i Ignacy Bachleda-Curuś w otoczeniu drużbów. Zdjęcie ślubne, 1920 r.

Ludwika z Gąsieniców-Krzysiów i Ignacy Bachleda-Curuś w otoczeniu drużbów. Zdjęcie ślubne, 1920 r.

Foto: Archiwum

O Janie mogą mówić godzinami: – Miał ciało z żelaza. Przez całe życie nikt nie położył go na rękę. Uwielbiał szybkość, jazdę motorem. Znikał w górach, by z bacami siedzieć przy ognisku, jeść oscypki, popijać i opowiadać historie góralskie – wspomina Witold Kaczanowski, malarz mieszkający obecnie w Denver. Kaczanowskiego uderzał w jego oczach głęboki błękit. – Jak stanął na tle niebieskiego nieba, to miał dziury w głowie.

– Rogata dusza, barwny, góralski, niepokorny, figlarz – charakteryzuje Jana Tomasz Tomaszewski, przyjaciel. Na mistrzostwach świata w Saint Moritz dziennikarz sportowy Adam Choynowski zapragnął nauczyć się jeździć na nartach. Grupa narciarzy z Janem Bachledą-Curusiem na czele natychmiast zorganizowała sprzęt, w tym dobrej klasy buty San Marco. Trzaskający mróz, minus 25 stopni, a Jan udziela Choynowskiemu pierwszej lekcji: musisz wyjść na zewnątrz i stać przez pół godziny w pozycji zjazdowej. Wtryski w butach muszą się wychłodzić, inaczej nie będą działały. – Wyekwipowali dziennikarza w szklankę gorzałki. A sami pili w pomieszczeniu, rycząc ze śmiechu i delektując się widokiem – opowiada Tomaszewski.

Codziennie rano o godzinie ósmej zasiadał w kawiarni zakopiańskiego hotelu Litwor. Kelnerki podawały kawę. Ukochany pies, potężny owczarek niemiecki Bubu, dostawał kiełbaski. Bubu potrafił sam trafić do domu. Biegł obok samochodu, zatrzymując się przed przecznicami. Jan, gdy ostatniego lata wrócił po pobycie w szpitalu, nie dał po sobie poznać, że coś się zmieniło. Trzymał fason.

Na drzewie przed rodzinnym domem przy ulicy Piłsudskiego jeszcze dzień po pogrzebie wisiał skromny nekrolog: „Jan Bachleda-Curuś, narciarz”.

Ojciec – Andrzej Bachleda-Curuś, 85-letni nestor rodu, śpiewak operowy, zmarł w dzień po synu. Gazety pisały, że „bez nich stolica Tatr nigdy już nie będzie taka sama”.

Skąd się Bachledowie wzięli w Zakopanem? Zofia i Witold Paryscy piszą w „Encyklopedii tatrzańskiej”, że nazwisko mogło przywędrować wraz z Wołochami z terenów dzisiejszej Rumunii, gdzie słowo „bahlit” oznacza „mrukliwy”. Jednak sami Bachledowie zaznaczają, że na tych terenach wiele było osadnictwa niemieckiego i nazwisko ma związek z niemieckim słowem „bach”, czyli „potok”.

W podaniach ludowych Bachledzi mają pochodzić od zbiegłego z klasztoru w Ludźmierzu zakonnika, który stał się zbójnikiem i napadał na klasztor. Bachledowie należeli do zamożniejszej części mieszkańców Podhala, ich dostatek w rzeczywistości nie płynął jednak z okradania bogatych mnichów, lecz z tego, że przypadły im do upraw żyzne ziemie. Przydomek Curuś pochodzi od „Cuchraty”, czyli kudłaty. Potem było „Cuhruś”, na końcu „h” wypadło.

W obszernej publikacji „Podhalańskie osadnictwo rodowe” genealogię Bachledów odtworzyli Maria i Józef Krzeptowscy Jasinek. Pierwszy przodek z tym nazwiskiem – Jan Bachleda-Cuchraty – figuruje w dokumentach z 1742 r. Jednak w pamięci rodzinnej przetrwali silniej dopiero członkowie rodziny żyjący na przełomie XIX i XX w.

[srodtytul]Rodzina Bachledów-Curusiów[/srodtytul]

Szymon Gąsienica Krzyś był na Podhalu głównym muzykantem swoich czasów. Przyjaźnił się z nim Kazimierz Przerwa-Tetmajer, młodopolski poeta. „Mały, drobny, sucherlawy” – charakteryzował Szymona Krzysia, ten ujął go jednak sposobem bycia, bezkompromisowością, twardością góralską, a przede wszystkim urodą opowieści, w których Tetmajer doszukiwał się wątków homeryckich. Przyjeżdżając na Podhale, poeta korzystał z usług Szymona Krzysia. Brali konia, bryczkę i jeździli po „dziedzinie” lub chodzili w góry. Szymon Krzyś opowiadał, Tetmajer chłonął. Fascynacja góralszczyzną przeżywała wtedy swoje apogeum.

Gdy góral umarł w 1907 r., Tetmajer napisał o nim opowiadanie – epitafium „Szymek Krzyś”, ostatnie w cyklu „Na Skalnym Podhalu”. Tetmajer pisał: „Krzyś nie opowiadał „panom” – Krzyś współżył pamięcią. Uwielbiał, podziwiał, wspominał i opowiadał. Jego opowiadania były tym różne od opowiadań np. takiego Sabały, że Krzyś przede wszystkim sam był pod urokiem i podziw swój słuchaczowi chciał wszczepić”. Podczas lat przyjaźni poeta dał góralowi prezent praktyczny – derkę, która osłaniała konie od deszczu i śniegu. Ofiarował mu także skrzypce. Derkę dawno mole zgryzły, a skrzypce wiszą do dziś w pokoju zmarłego w tym miesiącu nestora rodu Andrzeja Bachledy-Curusia. Ponoć nadal grają. – Szymon Krzyś, mój pradziadek, wniósł do rodziny ziarno poezji, innego widzenia świata – mówi Andrzej „Ałuś” Bachleda-Curuś, syn Andrzeja seniora i brat Jana.

[srodtytul]Rodzina Gąsieniców-Wawrytków[/srodtytul]

W tym mniej więcej czasie żyjący w Strążyskiej potomek szanowanej na Podhalu rodziny Krzeptowskich spienięża nazwisko w karczmie. Jakub Gąsienica-Wawrytko naprawdę nazywa się Krzeptowski. Ponoć gdzieś jest jeszcze umowa sprzedaży. I – jako dowód – zachowały się dowody osobiste Jakuba i innych Krzeptowskich. Później w papierach figuruje już pod przydomkiem Wawrytko. Jakub, znany przewodnik górski, budował krzyż na Giewoncie. Odpowiadał za drążenie otworów pod fundament. Jego żona dwa razy dziennie wspinała się na górę z jedzeniem i piciem. Budował przejście przez Orlą Perć, najtrudniejszą trasę w polskich Tatrach.

Jakub miał sześciu synów. Wojtek Wawrytko pięknie tańczył. Tak mu dobrze szło, że zabrali go na wystawę polską do Paryża. Tam tak siarczyście tupnął nogą, że scena się pod nim zarwała. Skórę miał zdartą, żebra poranione. Wyglądał gorzej niż jego bracia po powrotach z górskich akcji ratowniczych. Trzech – Kuba (syn Jakuba), Józef, Jędrek – było przewodnikami tatrzańskimi. Kuba w 1945 r. brał udział w słynnej, uwiecznionej przez Munka w „Błękitnym Krzyżu” – akcji ratowania rannych partyzantów ze Zwierówki. Miał zwyczaj brać kąpiel raz w tygodniu, w sobotę. Wtedy był to cały rytuał z grzaniem wody, balią w kuchni. Pewnego razu zażądał kąpieli na środę. Wykąpał się, ubrał po góralsku, zasiadł na stołku, wyjrzał przez okno, zapinał jeszcze koszulę. I umarł. – Na tych terenach ludzie twardo żyli, lekko umierali. Śmierć nie była traktowana jak koniec, ale przejście z jednej formy istnienia do drugiej – mówi Ałuś.

[srodtytul]Rodzina Bachledów-Curusiów[/srodtytul]

Córka Szymona Krzysia Ludwina po ojcu odziedziczyła talent do opowiadań. Góralka o ostrych rysach, z mocno zarysowanymi brwiami była skromna, ale charakterna. Sama nauczyła się pisać i czytać. Miała rzadki zmysł obserwacji. Została kronikarką swego pokolenia. Wyłapywała zwykłe, z pozoru błahe historie, które odczytane po latach składają się na portret ludzi Podhala. Zawsze opisywała zdjęcia. Rodzinie tłumaczyła: nie będziecie opisywać, nie będziecie wiedzieć. Własne zdjęcie ślubne opatrzyła iście kronikarskim komentarzem. W trzeciej osobie, jakby chodziło o inną kobietę. W czasie przeszłym, jakby już nie żyła. Opowiada o sobie, mężu, widocznych na zdjęciu drużbach. „Zdjęcie z dnia ślubu pary góralskiej, rolniczej z Zakopanego, rok 1920, czerwiec. Ludwiny z Gąsieniców Krzysiów z ulicy Kościeliskiej z Ignacym Bachledą-Curusiem z Łukaszówki. Ludwina lubiała podróżować, zwiedzać nowe miejsca, przyrodę. Ignacy, który kochał wiedzę, w wolnych chwilach czytał dużo”.

Od Ludwiny dowiadujemy się też, że pierwsza drużka Gąsieniców lubiła rysować, Jan Gąsienica-Szostak był artystą malarzem obrazów. Miał zamiłowanie do tematyki powstania chochołowskiego w roku 1846, lubił we wszystkie motywy wplatać konie – jakby z Kossaka. Druga drużka, też góralka, siostra młodego Maria Bachleda-Curuś malowała na szarym płótnie góralskim. „Lubiła podpatrywać ludzkie życie, a później ułożyła z tego sztukę grającą na scenie”. Drugi drużba, z zawodu rolnik, zmarł w młodym wieku. „Podobno krążyła wieść podczas jego pogrzebu, byli z żoną na jednym weselu i jego żona z innym mężczyzną za dużo się bawiła. Tak on zaniemówił. I tak tańcował zapamiętale, aż się zgrzał. A była to zima mroźna, śnieżny dzień. Wyszedł nagle po skończonym tańcu do pola, by się ochłodzić, i napił się zimnego piwa, i zapalenie płuc się przyplątało, i za niedługo pogrzeb, a żona niedługo wyszła za mąż po raz drugi”.

Ludwina pisze wprawną ręką, choć z błędami. Opis na ślubnym zdjęciu zrobiła z pewnością przed grudniem 1928 r. Wtedy to bowiem, po ośmiu latach małżeństwa, owdowiała. Ignacy, którego zdjęcie w mundurze ck armii wisi na ścianie w rodzinnym domu Bachledów-Curusiów, ledwie się ożenił, a już miał pójść na wojnę polsko-bolszewicką. Żeby się wymigać, zażył specyfik, który zrujnował mu zdrowie. W kamasze nie poszedł, ale po kilku latach zmarł, zostawiając Ludwinę z dwójką dzieci.

To dzięki matce Andrzej Gąsienica-Curuś, później dla odróżnienia zwany seniorem, tak dobrze znał Zakopane. – Brała go za rękę i ciągnęła po koleżankach. Nasłuchał się historii o duchach, o podhalańskich rodach. Był tym przesiąknięty – wspomina syn Andrzej „Ałuś”.

[srodtytul]Rodzina Gąsieniców-Wawrytków[/srodtytul]

Do Czerwonego Dworu, słynnego pensjonatu w Strążyskiej, przyjeżdża rodzina Wańkowiczów. Przywożą ze sobą młodziutką dziewczynę Annę Stankiewicz. Rodzina Anny miała majątek na Litwie, potem z powodu ojca, oficera w carskiej marynarce wojennej, mieszkała w Rydze. Po wybuchu rewolucji matka z siostrą zostały wywiezione na Syberię, brat dostał się do Niemiec, Annie zaś z rodziną Wańkowiczów udało się uciec do Polski. Trauma nigdy nie pozwoliła jej opowiedzieć o tym, co przeżyła. Młody Stanisław Gąsienica-Wawrytko, syn Jakuba, pracuje w Czerwonym Dworze jako konserwator. Wańkowiczowie kupili już bilety do Ameryki, także dla Anny. Między Stanisławem a Anną wybucha miłość. Anna zostaje. Szybko się pobierają. W zwartym góralskim środowisku kobieta obca, do tego bez posagu, nie może mieć łatwego życia. Jednak Anna zjednuje sobie ludzi. Góralki przychodzą podpatrzeć nowy wzór haftu czy szycia. Biorą przepisy na dania litewskie. Stanisław, cieśla i stolarz, uczył w Zakopiańskiej Szkole Rzemiosła. Tańczył lekko, założył zespół góralski, działał w Związku Podhalan.

[srodtytul]Rodzina Bachledów-Curusiów[/srodtytul]

Ludwina była kobietą pobożną. Często powtarzała: „nie trać czasu na sprawy materialne. I tak dwa razy nie zjesz. Duszą i pięknem się zajmij. Jej pasja śpiewu w kościelnym chórze pomogła odkryć talent syna. Miejscowi muzykanci i organista szybko się przekonali, że Andrzej jest obdarzony nie tylko słuchem muzycznym, ale także dobrym głosem. W Zakopanem spotykała się elita muzyczna, emerytowani profesorowie, koncertmistrz opery wiedeńskiej. Ale na razie Andrzej poszedł na wojnę, mając niecałe 16 lat. We wrześniu 1939 r. wymógł na matce zgodę, by iść na front z dziewięcioma innymi chłopcami z Zakopanego. Dostał się do niewoli sowieckiej i trafił za Zbrucz, do obozu jenieckiego, skąd szły transporty do Kozielska. Jednak całą grupę 16- i 17-latków Sowieci jako „niedoresteńców” wypuścili. Wrócił do Zakopanego.

Wkrótce potem wyjechał na roboty do Niemiec. Pomogli mu przyjeżdżający do Zakopanego niemieccy profesorowie. To dzięki ich wstawiennictwu w Berlinie nie musiał pracować fizycznie. Mógł brać lekcje z Schumanna, Schuberta, Brahmsa. Po wojnie skończył studia muzyczne w katowickim konserwatorium. Śpiewał tenorem, zaczął dawać koncerty. Już pierwszy występ w Zakopanem, w parku Morskie Oko, uzmysłowił mu, że najtrudniej jest stanąć przed własną publicznością. Wykonywał arię Moniuszki, w której jest fragment: „jakże mam cię brać, dziewczyno, jakże mam cię brać?”. – W tym momencie jeden z jego kolegów, lekko na bani, wstał z krzesła i krzyknął: „za dupę, Jędruś! Za dupę!”. I skończył się koncert – opowiada „Ałuś”.

[srodtytul]Rodzina Gąsieniców-Wawrytków[/srodtytul]

Stanisław i Anna mieli troje dzieci: Jana, Marię i Zofię, czyli Zojdę. Maria może mówić o szczęściu. Gdy miała półtora roku, na spacer w wózku zabrał ją sąsiad, trzyletni Adam Ritterschild, późniejszy sekretarz Polskiego Związku Narciarskiego. Wjechał na most i tak wózkiem zakołysał, że Marysia wpadła do potoku Strążyska. Na szczęście powijak spadł tak, że niemowlę wylądowało na plecach. Płynęło jeszcze wartkim nurtem, przedostało się przez koło młyńskie, wreszcie znalazło się przy drugim moście, przez który przechodził „Stary Bąk”, czyli Józef Gąsienica-Gładczyn. Zawiniątko go zaciekawiło, wyłowił powijak z wody i wtedy się zorientował, że jest w nim dziecko – jego mała sąsiadka. – Wziął małą pod pachę, zaniósł dziadkowi Stanisławowi i zapytał: To wasze? – opowiada „Ałuś”.

Jan Gąsienica-Wawrytko, starszy brat Marii i Zojdy, był podczas wojny kurierem polskiego podziemia. Po wojnie jako współpracownik CIA wylądował w Stanach Zjednoczonych. Z przyjacielem chcieli zwiedzić Alaskę. Planowali już wracać do Waszyngtonu, gdzie mieli zapewnione studia, zła pogoda nie pozwoliła jednak na start samolotu. Dla zabicia czasu Gąsienica-Wawrytko zaczął grać w pokera i przegrał. Już miał wsiąść w samolot, gdy postanowił się odegrać. I w końcu został na Alasce. Pracował jako budowniczy, był pionierem, który cywilizował stan.

Drewniany, typowy góralski dom Stanisława i Anny Gąsieniców-Wawrytków na Strążyskiej często odwiedzały wnuki. Tu stawiali pierwsze kroki na nartach „Ałuś” i jego brat Jasiek. – Pod nosem były Lipki i Wierszyki. Cała grupa chłopców w moim wieku zjeżdżała. Było nas ze 20. Jeździliśmy po tych górach. Do nocy i po nocach. Czasem ze smarkiem pod nosem. Ktoś nam donosił jedzenie czy ubranie. Mieliśmy szczupłe rzeczy i trzeba było się ruszać – opowiada „Ałuś”.

Gdy dziś wspomina Zakopane z dzieciństwa, widzi kuchnię dziadków. Miała dziesięć, może 12 metrów, schodzili się do niej sąsiedzi, ale i przewodnicy tatrzańscy. Siedzieli, gadali i kurzyli – albo fajki, albo papierosy. A w pomieszczeniu rozchodził się „holenderski” dym. – Wówczas Marusarze, Wawrytki, Bąki, Gładczany i inni w pełnej symbiozie żyli. Płoty się robiło po to, by krowa nie zaszła za daleko. Mimo śniegu i mrozu było ciepło – opowiada „Ałuś”. Mówiono, że na pogrzeb Anny ściągnęli żebracy z całego miasta. Nigdy nie przeszła obok nich obojętnie. Nie zlekceważyła cudzego nieszczęścia.

[srodtytul]Bachleda-Curuś i Gąsienica-Wawrytko[/srodtytul]

Nie wiadomo, kiedy i jak się spotkali. 8 lutego 1945 r. wzięli ślub. Andrzej Bachleda-Curuś i Maria Gąsienica-Wawrytko – potomkowie dwóch zakopiańskich rodzin. Ona śliczna, z włosami czarnymi jak węgiel. On szatyn o falujących włosach i urodzie filmowego amanta. – Wyjątkowo kochająca się para – powie o nich po kilkudziesięciu latach proboszcz z miejscowej parafii ks. prałat Stanisław Olszówka. Tak ich zapamiętał. – Matka zawsze trzymała trzy węgły, czyli kamienie pod chałupę, jak się mówi w górach. Czwarty węgieł chłop trzyma. Czasami go nie ma, a chałupa stoi dalej – mówi „Ałuś”.

Maria siedziała w domu, trochę malowała, trochę z gliny lepiła. Miała robotę przy dzieciach. Dzięki Andrzejowi dom przy ulicy Piłsudskiego wypełniony był muzyką. Andrzej Bachleda-Curuś nie przywiązywał wagi do rzeczy doczesnych. Lubił dobrze zjeść, jednak wystarczały ziemniaki z kwaśnym mlekiem. – Ojciec był twardo ciosany, ale przy tym delikatny. Szedł na pole porąbać drzewa czy zgrabić siano, a zaraz potem palce masował, trochę rozluźniał od siekiery i zaczynał grać, wchodził w inny świat. Stawiał znak równości między tymi sprawami – opowiada „Ałuś”. Andrzej senior śpiewaniu poświęcał dziennie pięć – sześć godzin. Mógł wyjechać, miał kilka propozycji wiedeńskich, dawał koncerty w najbardziej prestiżowych salach świata, z Carnegie Hall włącznie, ale z Zakopanego na stałe nie chciał się ruszyć. Tu był jego świat.

Zofia, siostra Marii Wawrytkówny, wyszła za Tomasza Gluzińskiego, poetę. W ich domach mieszał się świat artystyczny. – Ojca porównywano do Herberta. Obaj pochodzili ze Lwowa. Nie pisał o barankach i owieczkach, ale o problemach moralnych, etycznych – mówi syn, również Tomasz. Literaci odwiedzający Gluzińskich spotykali się też z Bachledami. Goście Bachledów znali dobrze Gluzińskich.

W pokoiku, w którym nad fortepianem wiszą portrety Schuberta i Paderewskiego, zbierali się Stefania Woytowicz, Andrzej Hiolski, Jan Krenz, Stanisław Skrowaczewski, Witold Rowicki. Światosław Richter walił w klawisze, rozstrajał instrument, bo palce miał silne, ogromne. – Szukali sensu w muzyce – mówi „Ałuś”. Jego siostra Hanna, dziś z rodziną w Stanach, przez lata uczyła gry na fortepianie.

Drugą pasją w rodzinie były narty. Maria i jej siostra Zofia „Zojda” trenowały w SN PTT Zakopane. Ale prawdziwe sukcesy zaczęli odnosić Andrzej „Ałuś” i jego młodszy brat Jan Bachleda-Curuś.

Wcześnie stali się sportową legendą. Po igrzyskach w Innsbrucku, na których Jan zajął 11. miejsce, najlepsze z polskiej ekipy, Zakopane wydrukowało pocztówki z jego wizerunkiem. „Ałuś” zdobył więcej, był srebrnym (1974) i brązowym (1970) medalistą na mistrzostwach świata w konkurencjach alpejskich. Zajął szóste miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w sezonie 1971/1972 i takie same miejsce w slalomie na igrzyskach w Grenoble. Do dziś jest uznawany za najlepszego polskiego alpejczyka w historii.

Byli jak ogień i woda. – Jak „Rich Man, Poor Man” z powieści Irvina Shawa – precyzuje Tomasz Tomaszewski, przyjaciel rodziny. Andrzej spokojny, kontrolujący emocje, refleksyjny. Gruntownie wyedukowany muzycznie, wieczny student architektury władający wieloma językami. I Jan – dziki, nieokiełznany, który każdemu mówił w oczy to, co myślał. Nie znał języków. Nie było mu to potrzebne. – „Ałuś” był wobec Jana opiekuńczy. To on organizował wyjazdy, troszczył się o hotele – opowiada malarz Witold Kaczanowski.

Po latach Wojciechowi Szatkowskiemu, dziennikarzowi interesującemu się zakopiańskim sportem, Jan rozbrajająco wyzna: „Gdyby nie Andrzej, nie osiągnąłbym w narciarstwie wiele. Atmosferę sprzyjającą narciarstwu tworzył w domu ojciec, a także matka, ale to Andrzej wprowadził mnie w świat sportu. Ufałem mu bezgranicznie w każdej sprawie i dobrze na tym wyszedłem, choć wiele było takich chwil, kiedy się przeciw niemu buntowałem”.

Rywalizowali ze sobą w sporcie, nigdy w życiu. W 1981 r. tuż przed stanem wojennym Andrzej „Ałuś” wyjeżdża z rodziną do Francji. Kontrakty trenerskie w Chamonix zamieniają się w stały pobyt.

Z pobytu na emigracji wspomina wizytę wuja Jana Gąsienicy-Wawrytko z Alaski. Przyleciał do Francji przed świętami Bożego Narodzenia. – Mówi: Co jest? Na święta nie ma muzyki? Nie chciałem przyznać, że na fortepian ani nawet na pianino nas nie stać. Śnieg wtedy sypał, a my pojechaliśmy do większej miejscowości, do sklepu z instrumentami. Wuj mówi: „wybierz pianino!”. Wskazałem tanie, koreańskie. Wuj się oburzył: „Coś ty? Kup sobie lepsze”. Wybrałem Yamahę. Podchodzimy do właściciela sklepu. Wuj mówi: „Zapytaj go, kiedy to pianino może być u ciebie”. Właściciel tłumaczy, że ze względu na okres świąteczny za dwa tygodnie. Wuj na to: „Powiedz, że ja płacę cash, ale to pianino za dwie godziny ma być u ciebie w domu”. Właściciel się nisko ukłonił, ślizgali się noszący, a pianino za dwie godziny stało w pokoju. Bo wuj z fantazją był – opowiada „Ałuś”. O sobie mówi: „Jestem stąd”. O swoich dzieciach: „Oni też nie są stamtąd. I to jest problem. Jeśli się ma dużą dozę sentymentu, trzeba mieć twardą dupę”.

Najmłodszy Andrzej Bachleda-Curuś III, syn „Ałusia”, zdolny narciarz, rozpoczął właśnie karierę muzyczną. Nagrał płytę. A ojciec mówi, że nie oczekuje, iż zrobi karierę, lecz coś, co będzie dobre.

Tradycja to jest wielopokoleniowość. – Nasza góralszczyzna i jej zrozumienie jest bardzo wewnętrzna. Od pokoleń nosimy ją w sobie, bo wiemy i wierzymy, że w ten sposób, bez zewnętrznych fajerwerków dłużej przetrwa. Przekazujemy ją następnym, już niemówiącym po góralsku i bez cyfrowanych portek następcom. Jeśli już ktoś nie żyje, często się do niego pamięcią wraca. Bo na tym życie polega, żeby przekładać je kartka po kartce. Niewiele znaczy, jeśli człowiek nie może wrócić do początku – mówi Andrzej „Ałuś” Bachleda-Curuś.

O Janie mogą mówić godzinami: – Miał ciało z żelaza. Przez całe życie nikt nie położył go na rękę. Uwielbiał szybkość, jazdę motorem. Znikał w górach, by z bacami siedzieć przy ognisku, jeść oscypki, popijać i opowiadać historie góralskie – wspomina Witold Kaczanowski, malarz mieszkający obecnie w Denver. Kaczanowskiego uderzał w jego oczach głęboki błękit. – Jak stanął na tle niebieskiego nieba, to miał dziury w głowie.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy