Komedia omyłek

Doszukujemy się w filmach Allena głębi psychologicznej i społecznego ostrza krytyki. On tłumaczy, że filmy robi, by choć przez parę miesięcy w roku nie myśleć o jałowości i grozie codziennego życia

Publikacja: 18.04.2009 15:00

Komedia omyłek

Foto: BEW

Problem z Woodym Allenem polega na tym, że wielu ludzi bierze go za kogoś innego. Na przykład za głębokiego myśliciela społecznego, któremu humor służy jako technika krytyki amerykańskiego społeczeństwa. Allen w wersji zaangażowanego społecznika jest jak Robert Altman, tylko że śmieszniejszy. Inna wersja głosi, że Allen to jeden z najwybitniejszych w historii kina znawców meandrów ludzkiej psychiki. I jako takiego możemy go postawić obok Bergmana czy Truffauta. Jako „wielki poeta kina”, a także Nowego Jorku porównywany bywa także z Fellinim, który nie dość, że umiał pokazać Rzym, to miał również poczucie humoru – nie mniejsze niż sam Allen.

[srodtytul]*[/srodtytul]

Na swoją obronę Woody Allen mógłby powiedzieć, że od lat próbuje pozbyć się gęby „wielkiego twórcy” przyprawionej mu od kilku dekad przez bywalców nowojorskich kin studyjnych i francuskich festiwali. Przed kilku laty uczestniczyłem w otwartym spotkaniu z reżyserem w National Film Theatre w Londynie, podczas którego został zapytany o niespełnione ambicje artystyczne.

Allen odpowiedział, że taką ambicją jest zrobienie choćby jednego filmu, który zasłużyłby na miano wielkiego. Który mógłby postawić na półce obok takich dzieł, jak „Rashomon”, „Towarzysze broni”, „Złodzieje rowerów”, „Obywatel Kane”, „Tam, gdzie rosną poziomki” albo „Odysea kosmiczna 2001” – i nie czuć się w tym towarzystwie kompletnie upokorzony . „Bo ja nigdy nie zrobiłem wielkiego filmu i chyba nigdy nie zrobię, choć kiedyś myślałem, że jak będę je robił wystarczająco długo, to może chociaż jeden się trafi” – dodał zakłopotany i brzmiało to dokładnie jak zdanie z jakiegoś śmiesznego dialogu z jego filmu. Cała sala wybuchła śmiechem, a prowadzący jął zapewniać twórcę, że to nie tak, bo przecież wiele wielkich filmów zrobił.

I tak w kółko: my, widzowie, zwłaszcza w Europie, doszukujemy się w filmach Allena głębi psychologicznej i społecznego ostrza krytyki, on tłumaczy, że jest tylko komikiem, którego najbardziej interesuje opisywanie i pokazywanie przerysowanych postaci zwykle o neurotycznym usposobieniu, zaplątanych w gąszcz własnoręcznie stworzonych problemów, z których nie ma wyjścia. My na to: „Aha, o sobie znaczy geniusz mówi”. Bo przecież Woody Allen to nie tylko wybitny twórca, ale również nieźle pokręcony oszołom o wybujałym ego, żeby nie powiedzieć pedofil, mąż własnej córki, choć w zasadzie córki swojej partnerki, ale co to zmienia i co z tego, że adoptowanej.

A on na takie zarzuty (bo przecież stawiano je) odpowiada, że nie robi filmów autobiograficznych i że gdyby np. jak Charlie Chaplin albo Groucho Marx występował ucharakteryzowany i w przebraniu, a nie w normalnym swetrze, to nikt nie próbowałby mu wmówić, że te wszystkie pokurcze, które gra, to ciągle jedna i ta sama jego osoba.

Choć przecież nie o ubiór tu chodzi i nie z powodu swetra upieramy się że kręci w kółko o sobie. Trudno nam uwierzyć, gdy – jak w niedawnym wywiadzie dla „Newsweeka” – upiera się, że filmy robi nie po to, by przekazać światu jakieś wielkie przesłanie, tylko by choć przez parę miesięcy w roku nie myśleć o jałowości i grozie codziennego życia. Filmy to jest fajna rzecz, mówi Allen, bo „przyjemniej jest obsesyjnie myśleć o tym, jak wydostać bohatera z perypetii, w które go wplątałem, niż jak sam wydostać się mam z własnych perypetii życiowych”.

I tak od 30 z górą lat trwa gra w Allena z Allenem i o Allenie. Warto zauważyć, że w ostatniej dekadzie wycofali się z niej Amerykanie. Sześć lat temu „New York Times” doniósł na pierwszej stronie, że tylko osiem osób przyszło na popołudniowy pokaz nowego filmu Allena „Koniec z Hollywood”. Dowcipny komentator dodał, że osiem wydaje się mu liczbą zawyżoną i na pewno do widzów, którzy przyszli z własnej woli, dodano bileterów, włóczęgów, nielegalnych imigrantów i policjantów po cywilnemu na służbie. Jakkolwiek było film, podobnie jak pozostały dorobek reżysera z ostatniej dekady, przeminął w Ameryce niemal bez śladu, nie licząc miażdżących i upokarzających recenzji, które – gdyby Woody Allen je czytał – musiałyby doprowadzić go do samobójstwa, a co najmniej porzucenia zawodu.

W Europie to co innego. Woody Allen ciągle uważany jest za mistrza gatunku i nawet ostatnia dekada wypełniona takimi filmami, jak „Życie i cała reszta”, „Sen Kasandry”, „Scoop – gorący temat” czy „Klątwa skorpiona” (który sam autor uznał za swój najgorszy film w karierze) nie skłania europejskich producentów do większej powściągliwości finansowej wobec jego projektów. Można nawet zaryzykować tezę, że Europejczykom najbardziej podobają się najgorsze filmy Woody’ego Allena, bo tylko takie w jego karierze finansowali.

Miło zatem powiedzieć, że „Vicky Cristina Barcelona” nie jest kolejnym europejskim gniotem amerykańskiego reżysera. Wręcz przeciwnie – film jest żywą, pełną zaskoczeń opowieścią o miłości i dojrzewaniu wspartą porywającym aktorstwem. Słabością filmu są nudne ujęcia gadających ludzi (w jednym z nich Scarlett Johannson nawet zachęca Javiera Bardema do akcji, przeczuwając trzeźwo, że „jak tak dalej pójdzie”, to ich scena miłosna „zmieni się w panel dyskusyjny”) oraz beznadziejnie przewidywalne zdjęcia Barcelony (Parc Guell, Sagrada Familia, Casa Mila). Trochę czasu może zająć widzowi zaakceptowanie funkcji pozaekranowego narratora niepotrzebnie w paru miejscach opowiadającego o rzeczach, które i tak widzimy. Z drugiej strony Allen – nie po raz pierwszy – wykorzystuje narratora podobnie jak kiedyś Truffaut (o, znowu porównanie z mistrzem!) po to, by przyspieszyć narrację, przeskakując od jednej ważnej sceny do kolejnej bez przydługich wstępów.

Największą siłą filmu jest sposób, w jaki Allen przedstawia trójkąt, a właściwie czworokąt głównych postaci. Wbrew pozorom historia wcale nie jest śmieszna i wierzę reżyserowi, kiedy w jednym z wywiadów mówi, że „Vicky... ” jest komedią z przypadku – to jest opowieść o bardzo intensywnych, dramatycznych uczuciach czworga wrażliwych ludzi, która w ręku Czechowa albo Bergmana mogłaby stać się poruszającą tragedią. Każda z postaci jest doskonale scharakteryzowana. Odróżniają się od siebie tak bardzo, że widz dostaje w prezencie cztery światy, które w trakcie filmu w różnych konfiguracjach zmierzają ku czołowemu zderzeniu.

Porywający jest sposób, w jaki partnerki „ocierają się” w filmie o Bardema. Vicky, próbując zachować zdrowy rozsądek i dystans, odbija się od ściany smutku do neurotycznej paniki. Cristina testuje granice swojej anarchicznej destrukcyjności, wycofując się znad przepaści w ostatniej chwili. Juan Antonio – Javier Bardem – pojawia się na ekranie, wygłaszając tekst, którego zazdrościć mu będzie każdy mężczyzna, a potem okazuje się nie tylko ideałem kochanka, ale także facetem zaplątanym w sieć zależności, z której nie potrafi się wyzwolić.

Dawno nie widziałem filmu, w którym obecność aktorki tak silnie jak tutaj wpłynęłaby na odbiór opowieści. „Vicky Cristina Barcelona” zaczyna się od nowa, gdy do bohaterów dołącza Maria Elena – Penelope Cruz. Maria Elena pokazuje, jak życie pełne pasji i ryzyka najkrótszą drogą prowadzi do szaleństwa. Nie zna granic eksperymentów seksualnych, potrafi zranić słowem, potem nożem i pistoletem. Zapatrzona w siebie i swoje nieszczęście Cruz zmienia się w tym filmie w wiedźmę pozbawioną uroku, dystansu, wdzięku. W tym sensie jest to najbardziej niezwykła rola w jej karierze, kompletnie obok jej „normalnego” repertuaru. Maria Elena emanuje zło, a jedyną metodą ochrony przed nią jest ucieczka.

[srodtytul]*[/srodtytul]

Te wszystkie elementy filmu w normalnych okolicznościach, czyli w opowieści reżyserowanej przez kogoś, kto nie jest Woodym Allenem, powinny prowadzić do bulwersujących wniosków na temat natury związków damsko-męskich i zagrożeń związanych z życiem, którego jedynym celem jest własne zaspokojenie. Jednak nie mogę się zdobyć na taki wysiłek moralno-intelektualny, oglądając ten film. Sam autor nie ułatwia sprawy, bo miejscami nawet groza Marii Eleny jest w tym filmie nieprawdopodobnie śmieszna, a sceny malowania obrazów przez parę kochanków to jawne jaja ze sztuki współczesnej i roli wyzwolonego artysty.

Allen, nawet gdyby chciał, nie oszuka swojej natury, która spycha go za każdym razem w stronę komedii. Być może 20 lat młodszy (tak jak w „Zbrodniach i wykroczeniach”) próbowałby połączyć świat groteski z ponurą grozą uczuć wyłączonych spod kontroli człowieka. Tutaj jednak nie mamy wątpliwości, że komedia góruje nad tragizmem, cała historia z jej napięciami i konfliktami jest pastiszem, w którym chodzi o to, by pośmiać się w towarzystwie dobrych aktorów z porywająco opowiedzianej historii.

To jest oczywiście poziom artystyczny niedostępny dla przygniatającej większości twórców filmów na świecie, ale dla Woody’ego Allena to ciągle mało. „Vicky Cristina Barcelona” to kolejny film, który nie stanie na półce obok ulubionych reżyserów Allena – Bergmana, Kurosawy, Renoira, Truffauta. Nawet jeśli uwierzymy, że życie jest dla niego przerażającym ciągiem dramatów i tragedii, których sensu nie sposób pojąć.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy