[b]Rz: Hemingway powiedział, że nie może stwierdzić, czy podobała mu się ekranizacja „Śniegów Kilimandżaro”, bo nie dotrwał do końca projekcji. Ty „Wino truskawkowe” Dariusza Jabłońskiego widziałeś kilkakrotne i to na różnych etapach realizacji filmu. Wcześniej współtworzyłeś jego scenariusz. Powstał na podstawie twoich „Opowieści galicyjskich”, zbioru opowiadań o Beskidzie, ziemi, gdzie na równych prawach żyją ludzie i duchy. Rozpoznajesz tę książkę na ekranie?[/b]
Zawsze podejrzewałem, że jestem lepszy od Hemingwaya. Przynajmniej w dziedzinie wytrzymywania na „własnym” filmie. Wysiedziałem trzy razy. Trzy i pół właściwie, bo urwałem się z warszawskiej premiery. Chciałem uniknąć bankietu i tej całej gadaniny. Niełatwo mówić o ekranizacji swojej książki. Czuję i przyciąganie, i odpychanie. Raz się zgadzam i aż mi się ciepło robi na sercu, a w innym momencie bolą zęby. No, ale to wszystko jednak jest moje i jak tylko reżyser nie przegnie, to ból daje się znieść. W tym wypadku od początku było jasne, że „Galicyjskie” są w pewnym sensie materiałem dla opowieści Jabłońskiego. Cała historia Andrzeja, policjanta skazanego na dobrowolną zsyłkę do Żłobisk, fikcyjnej wioski w Beskidzie, to pomysł reżysera. Uwzględniłem go w scenariuszu, ale to nie moja bajka. Mogłem się nie zgodzić. Ale ja się nie upieram, tylko potem narzekam. Machaczka, który zagrał Andrzeja, nie kocham więc tak bardzo, jak na przykład Łotockiego czy Dziędziela, to jest aktorów wcielających się w role moich bohaterów literackich: Lewandowskiego i Kościejnego. Tych ludzi sobie wyśniłem. A aktorzy chyba śnili to samo, bo grają bezbłędnie. Mam do siebie pretensję, bo puściłem kilka dialogów. Mogły być mniej koturnowe, nie takie dęte. Koniec, ostatnie dziesięć sekund jest jednak dość populistyczne uczuciowo. Jabłoński wprawdzie twierdzi, że kino to sztuka jarmarczna, ale tutaj teoria z praktyką spotkała się za bardzo. Tak więc poznaję „Galicyjskie”, tyle że po moim świecie przechadza się obcy, ale w końcu dość sympatyczny facet.
[b]„Wino truskawkowe” opiewa świat, gdzie – jak zauważył Dariusz Jabłoński w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” – jeżeli człowiek zabija człowieka, to nie dla pieniędzy, lecz z miłości albo z zemsty. W Beskidzie mieszkasz od z górą 20 lat. Czy tak faktycznie wygląda nasza prowincja?[/b]
No, różnie tutaj u nas z tą bezinteresownością zabójców bywa. Jakieś dwa lata temu w mieścinie trochę większej niż filmowe Żłobiska pewien młodzieniec obrabował sklep i żeby się sprawa nie wydała, to zabił sprzedawczynię, ponieważ jako koleżanka jeszcze ze szkoły mogła go rozpoznać. A żeby utrudnić śledztwo, to jej uciął głowę i gdzieś schował. A całkiem niedaleko w środku lasu pewien drwal – spokojnie mógłby być bohaterem „Wina” – zabił kobietę z Warszawy, turystkę. Tutaj można by mówić o pewnej bezinteresowności, bo zrabował ofierze 15 złotych.
Darek po prostu padł ofiarą dość powszechnego syndromu, który polega na przekonaniu, że prawdziwe życie jak zwykle jest gdzie indziej. A z tą prowincją to jest tak samo jak z resztą kraju i pewnie świata. Teraz na przykład niesamowicie szybko się zmienia, przepoczwarza, próbuje uciec od samej siebie. Ja mam takie poczucie, że nakręciliśmy fajny film historyczny. Inaczej się nie da, bo robiąc coś współczesnego, można co najwyżej zrobić reportaż. Współczesność nie jest chyba na razie dostępna porządnej sztuce. My ten film przygotowywaliśmy dziesięć lat! Prowincja zostawiła nas w tyle. W „Winie” jest taka scena, że we wsi są trzy telefony... Albo ta trochę karykaturalna postać amerykańskiego gastarbeitera.... Już anachroniczna, gdy doświadczeniem co drugiego wiejskiego chłopaka jest Irlandia, Hiszpania i tak dalej. Więc w ogóle trzeba by się zastanowić, czy „Wino” jest filmem o prowincji czy też po prostu powolną balladą o życiu, które nam nie zawsze wychodzi. Może tak? W mojej maleńkiej wsi w ostatnich trzech – czterech latach powstały cztery domy ludzi z miasta. I to jest teraz podstawowe doświadczenie wsi, prowincji: że ktoś, kto nigdy tutaj wcześniej nie był, przyjeżdża i w rok buduje dom, o którym miejscowy to sobie może pomarzyć. Buduje, żeby kilka razy do roku do niego wpaść. To są mentalnościowe zmiany o niesamowitej głębokości. Taka jest prowincja – kolejne salto mortale tożsamości. No i Polska jest taka, nie?