W kondukcie sunie cały świat i podziwia zabalsamowane szczątki w muzeach. Ale wśród projektantów popłoch. Mnożą się próby animowania zwłok. Horror! Dookoła pełno ubraniowych zombie. Dla kamuflażu nazywa się je inspiracjami, cytatami, recyclingiem idei. I karierę robią ciuchy z odzysku, czyli vintage.
Na co dzień wygląda to tak: w butikach designerów – dziwolągi o niebotycznych cenach; w sieciówkach – imitacje tegoż; na ulicy – proletariackie bezstylowie. W ekskluzywnych klubach – markowy snobizm, na wyjście – czarna klasyka typu Chanel, do pracy – biznes-mundurki. A na galach – hollywoodzki glamour sprzed półwiecza.
Designerzy gonią w piętkę. Szukają natchnienia poza własną tradycją. Duńskie butiki proponują stroje a la samuraj, włoska dżinsowa firma podszywa się pod skandynawski folklor, Afrykańczycy przymilają się byłym kolonialistom, Chińczycy udają Hindusów, Hiszpanie imitują Włochów. I tylko zdrowi na ciele i duchu Tyrolczycy wciąż jodłują w pumpach i kapelusiku z piórkiem.
Co dziwne – nikt nie płacze po dyktatorce. Jest bezhołowie, ale i demokracja. Nosisz, co lubisz. Jak nie wiesz co, to naśladujesz idola. Jak nie masz wzorca, to się po prostu przyodziewasz. Jak Chochoł.
Moim arbitrem elegancji jest Helmut Newton. W berlińskiej Newton Foundation obejrzałam pokaz „Fired”. To epizod z życia wielkiego fotografa. Opowieść o wyrzuceniu z francuskiego „Vogue’a” – stąd tytuł – i zakotwiczeniu w magazynach „Elle”, Nova” i „Queen”. Przy okazji, rejestracja przełomowego momentu w historii XX-wiecznej mody. Dekada od połowy lat 60. do połowy 70. w pigułce. Około 200 fotografii, w których odzwierciedlają się nie tylko zmiany w linii, proporcjach i charakterze ciuchów, także ówczesna sztuka i obyczajowość.