Małgorzata Targowska-Grabińska, tłumaczka literatury angielskiej, miała – wiele na to wskazuje – tragicznego pecha. Była kobietą subtelną, piękną i szczęśliwą. Ze swoim mężem na dobre poznała się podczas podróży do Indii. Jej przyszły mąż Aleksander Grabiński miał spore wątpliwości, czy zabrać ze sobą Małgorzatę. Był przekonany, że delikatna kobieta nie będzie w stanie znieść trudów kilkumiesięcznej wyprawy, z 300 dolarami w kieszeni.
A ona nie dość, że trudy wyprawy zniosła, to jeszcze okazała się być znakomitym kompanem nie tylko w podróży, ale na całe życie. Po powrocie z Indii nie mieli wątpliwości, że chcą zostać małżeństwem. Wzięli ślub i jak mówi Aleksander Grabiński, nic nie cieszyło go bardziej niż powrót po pracy do domu, do pogodnej i kochającej żony. On pracował w firmie polonijnej, ona była tłumaczką. Wyjątkowo wrażliwa chętnie angażowała się w akcje charytatywne.
[srodtytul]Dziwny telefon[/srodtytul]
9 maja 1985 roku Aleksander Grabiński miał sądny dzień w pracy. Ważyły się właśnie losy kary, którą jego firma miała zapłacić – milion dolarów. W Warszawie pojawiło się kierownictwo ze Szwajcarii. Grabiński pełnił rolę tłumacza.
W pewnym momencie z posiedzenia zarządu wywołała go sekretarka i powiedziała, że dzwoni żona. Małgorzata powiedziała mu, że w ich mieszkaniu na Saskiej Kępie pojawił się nieznajomy mężczyzna, który przekonywał, że mąż zamówił farby do malowania mieszkania, a on właśnie je przywiózł. Małgorzata chciała się dowiedzieć, czy nie zapomniał jej powiedzieć o spodziewanej dostawie przed wyjściem do pracy.