W Polsce są nieprzyjemne twarze

Z Piotrem Ibrahimem Kalwasem rozmawia Krzysztof Masłoń

Aktualizacja: 28.03.2010 22:31 Publikacja: 27.03.2010 00:37

W Polsce są nieprzyjemne twarze

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

[b]Rz: Ukazał się „Dom”, piąta już pańska książka, a wciąż mam wrażenie, że krytykę i czytelników interesuje pan nie ze względu na walory pisarskie, lecz dlatego, że jest pan muzułmaninem.[/b]

Tego się właśnie boję, że będę postrzegany jako ten, który wykorzystuje islam, by zaistnieć jako pisarz. Tak, oczywiście, nie jest. Wybór religii był moją prywatną sprawą, a pisać zacząłem dwa lata po dokonanej konwersji.

[b]Wszystko może być elementem gry, wybór religii także.[/b]

Nie mogę udowodnić, że w moim przypadku tak nie było. Powiem tylko: nie. Na początku moje pisanie nie miało z islamem nic wspólnego, jedno z drugiego nie wynikało. Pierwszą książkę – „Salam” – napisałem po namowie żony, która zażądała, bym przestał ją męczyć swoimi wspomnieniami, co czyniłem przez cały czas trwania naszego związku i czynię nadal. Napisałem więc książkę autobiograficzną, kumulującą te wspomnienia z PRL – mojego raju utraconego.

[wyimek]Wielu moich znajomych przestało być znajomymi, gdy odstawiłem alkohol. Ale powodów religijnych też bym nie lekceważył. Gdybym nagle stał się gorliwym katolikiem, byłoby podobnie[/wyimek]

[b]Nie nazwałbym jednak pana sierotą po PRL, choć ostentacyjnie pisze pan o sobie w „Domu” jako o człowieku gomułkowsko-gierkowskim.[/b]

Wątek polityczny jest i w tej, i w innych moich książkach, uboczny. Mam jakieś swoje poglądy, nazwałbym je okołolewicowe, ale ma to niewiele wspólnego z moim obrazem „kraju lat dziecinnych”. Lata 60. i 70. jawią mi się jako czas spokoju i bezpieczeństwa, większego przynajmniej niż dziś. A że obecnie mało kto mówi dobrze o tamtym czasie, z przekory rozpływam się w zachwycie nad jego piękną brzydotą.

[b]To niekoniecznie jest panu po drodze z rodziną, gdzie w domu na ścianie był podobno Piłsudski, a babka rzucała kapciem w telewizor, z którego ekranu przemawiał towarzysz Wiesław.[/b]

Chyba Henry Miller powiedział, że jak ktoś szuka w prozie faktów, niech czyta gazety, ostrożnie traktowałbym więc mój autobiografizm. A Piłsudskiego bardzo cenię, choć naprawdę największy wpływ na mnie wywarły... literatura iberoamerykańska i muzyka punkowa. Co do tej pierwszej, to wie pan, jakie poglądy mieli Carpentier, Marquez, Cortazar i inni wielcy pisarze tego regionu.

[b]Z wyjątkiem Llosy.[/b]

I, rzecz jasna, Borgesa. Mój zachwyt budził jednak przede wszystkim Carpentier, w którego zdania wczytywałem się z równym zapałem co w teksty utworów punkowych. Piosenki były bardzo anarchistyczne, ale i bardzo lewicowe.

[b]Zwraca uwagę pańska fascynacja przedmiotem. Choćby takim, jak w „Domu” – rzeczą „bardzo brzydką, czyli niezwykle piękną”, jaką jest brązowa teczka z żółtym napisem „Kablobeton – przedsiębiorstwo budowlane”. Taki czuły stosunek do podobnych gadżetów mieli zapewne twórcy niemieckiego filmu „Goodbye, Lenin!”.[/b]

Znam ten film, ale umieściłbym go w nurcie stricte nostalgicznym.

U mnie ta fascynacja – bo to jest fascynacja – przybiera formy, których sam do końca nie rozumiem. Trudno bowiem mi powiedzieć, dlaczego zbieram koraliki i wsadzam je potem w dziury w murze. Wydaje mi się, że daję przedmiotom życie, szczególnie tym z mojego dzieciństwa, bo wiem, że widziały one, razem ze mną, to wszystko, co się działo naokoło. Jest to sprawa mistyczna, w ogóle w tej tajemniczości i nienazwaności tkwi, proszę mi wybaczyć, transcendencja. A w praktyce oznacza to, że otaczam się różnymi bzdurnymi, bezwartościowymi rzeczami, detalami. Mam ich strasznie dużo, całą graciarnię. Dobrze się z nimi czuję, tak duchowo.

[b]Decydujące dla pana, formujące znaczenie miał podobno punk rock. Tymczasem – ku mojemu zdumieniu – odwołuje się pan do twórców i utworów dużo starszych. Pytam więc, skąd się biorą pańskie zachwyty dla filmu „Ostatni dzień lata” Tadeusza Konwickiego, ballad w stylu Okudżawy, a nawet orkiestry Henryka Debicha. Cóż to ma wspólnego z punkową estetyką?[/b]

Nic, ale tej orkiestry słuchałem w dzieciństwie – z radia. Dla mnie nie jest aż tak istotne różnicowanie, co w kulturze doby PRL było wybitne, bardzo dobre, a co słabsze. Grunt, że jako całość stała na nieporównanie wyższym poziomie niż obecnie. Od dwóch dekad mamy do czynienia z erupcją chamstwa, głównie w relacjach międzyludzkich, ale i w kulturze. Moim protestem było w pewnym momencie wyrzucenie telewizora. Odkąd mieszkam w Egipcie, znów mam telewizor, ale tam telewizja jest inna. Owszem, też bywa głupia, ale bez pornografii i bez tej strasznej agresji, która tu jest nie do wytrzymania. Ale nieprzypadkowo zabrałem ze sobą z Polski 2000 książek, przede wszystkim wydanych w PRL, i kilkaset filmów, kronik filmowych, które oglądam na okrągło. Są to produkcje peerelowskie, wcześniejszych mam tylko trochę, bo w ogóle jest ich mało. Z polskiego radia słucham tylko Dwójki, bo to genialna stacja. W tym chłonięciu starych filmów i słuchaniu Dwójki jest, oczywiście, jakaś tęsknota za Polską, ale nie wspominam tej Polski, którą zostawiłem, lecz tamtą, której nie ma, a pozostał mi po niej żal. Żal, że stało się tak, jak się stało, a nie musiało tak być.

[b]Tęskniliśmy do Zachodu, no to go mamy.[/b]

Jasne, że sami tego chcieliśmy. Marzyliśmy o Zachodzie, jeździliśmy tam i podziwialiśmy go. Tyle że on też nie był wtedy taki, jaki jest teraz. A Polska przejęła stamtąd to, co najgorsze. We Francji, na przykład, też psieje wszystko, ale nie jest to jeszcze tak wyraźne i przygnębiające, pewnie dlatego, że wciąż są tam mocno usadowione stare elity, a u ludzi nie zaniknęła genetyczna potrzeba kultury. Polska była w innej sytuacji; wojna i to, co się stało po niej, rozbiły życie umysłowe i kulturalne. A słabe, ledwie co stworzone, nowe elity zostały zdmuchnięte po 1989 roku.

[b]Może na szczęście? Salon ukonstytuowany przez partyjny komitet był niespecjalnie imponujący. Chciałbym jednak spytać: jak często przyjeżdża pan do Warszawy?[/b]

Jestem pierwszy raz od prawie dwu lat.

[b]Może więc niekoniecznie jest pan na bieżąco z naszym życiem?[/b]

Wie pan, co rzuca się u nas od razu w oczy? Twarze. Nie mówię, że złe, ale nieprzyjemne. To w oczy, a w uszy? Lecąc teraz do Polski, miałem przesiadkę w Rzymie, gdzie już zbliżając się do gejtu z lotem do Warszawy, usłyszałem ten charakterystyczny „zaśpiew”. Oczywiście, rodacy już pili.

[b]Na to nasze picie nie ma mądrych. Przywódcy PRL tłumaczyli je jako zgubną spuściznę sanacji i celowego rozpijania społeczeństwa przez okupantów. Opozycjoniści oskarżali komunistów, że wpędzają naród w alkoholizm. Na zdrowy rozum, w wolnej Polsce, aspirującej do Zachodu, kultura picia powinna się zmienić.[/b]

I zmieniła się, na kulturę piwną, też sprowadzającą się do picia na umór. Samo picie nie jest zresztą najgorsze; przez trzy lata mieszkałem w Norwegii, gdzie od piątku wieczorem do niedzieli wszyscy się zalewają. Oslo w weekend to miasto pijaków leżących na ulicach i rzygających.

[b]Pięknie...[/b]

Ale spokojnie chodzi się między nimi, bo żaden nie walnie nas nagle piąchą między oczy. Co nas, niestety, wyróżnia, to agresja właśnie, brutalność. I ten straszny język, wykazujący inwencję jedynie w wynajdywaniu kolejnych nowych wariacji słów na „ch”, „p” i „k”. Dlaczego te bluzgi weszły do literatury, do teatru, że o kinie nawet nie wspomnę? To jest okropne splugawienie języka. Przecież przed wojną i w pierwszych latach powojennych tak się nie przeklinało.

[b]W każdym razie nie przeklinały warstwy, powiedziałbym, oświecone. Człowiek kulturalny, wyprowadzony z równowagi, mówił podniesionym głosem: „cholera”.[/b]

Albo „choroba”, „choroba jasna” – świetne określenie. Old school! Teraz wykłada się kawę na ławę.

[b]A kto do tego dopuścił? Czy nie te same elity nasładzające się wyczynami „nowych brutalistów”, rozdające nagrody debilom wyróżniającym się jedynie pseudoodwagą w pokazywaniu nagości?[/b]

No to powiem, że cenzura, przynajmniej obyczajowa, nie zaszkodziłaby nam.

[b]Amen. Ale czy mam rozumieć, że w świecie arabskim, który pan sobie wybrał, agresji nie ma?[/b]

Codzienność egipska jest łagodna, ulica jest uśmiechnięta. Nie chcę idealizować Aleksandrii, gdzie w końcu zdarzają się przestępstwa, jakoś jednak nie koło mnie, nie widzę ich i nie słyszę o nich. Symboliczne jest to, że są tam domy, w których nie ma drzwi, jedynie zasłony z materiału czy plastikowych frędzli.

[b]To trochę tak jak dawno temu na wsi polskiej, gdzie drzwi się nie zamykało, bo i po co?[/b]

Tak, ale z takiego porównania wysnuć można wniosek, że Egipt jest dziś zacofany tak jak wieś polska kilkadziesiąt lat temu. Tymczasem chodzi o coś innego. My – Polacy mamy poczucie tego, że nadążamy za nowoczesnością, że podążamy w tym kierunku, który wyznacza Zachód, a to on – naszym zdaniem – decyduje o trendach współczesności. W efekcie montujemy w naszych mieszkaniach podwójne drzwi, a dodatkowo rygle i kraty. I uważamy za normalność to, co w Aleksandrii uchodziłoby za anomalię.

[b]Czy zdarzyło się panu naruszyć jakieś tabu w egzotycznym dla nas i niekoniecznie aż tak przyjaznym, jak go pan przedstawia, świecie arabskim?[/b]

Nie, i nie tylko dlatego, że jestem muzułmaninem, bo podróżując po krajach niemuzułmańskich, też nigdy nie miałem żadnych problemów. Ale gdziekolwiek jadę, przygotowuję się do tego. Staram się przeczytać jak najwięcej o nieznanych mi zwyczajach, a będąc na miejscu, pytam: co mi wolno, a czego nie. Po to, by nikogo nie urazić, z szacunku dla innych.

[b]Jest jednak spora różnica między nawet niewłaściwym zachowaniem, ale biorącym się wyłącznie z nieznajomości obyczaju, a nieszanowaniem inności.[/b]

Piotr Kłodkowski w „Doskonałym smaku Orientu” opowiedział o zachowaniu polskich turystów, którzy w Malezji chcieli załatwić naturalną potrzebę przed meczetem. Niestety, myląc miejsce do czynienia ablucji z pisuarem. Cud, że skończyło się tyko na szarpaninie. Mogli spytać o toaletę, ale pewnie nie znali żadnego języka obcego. Nie przesadzam; na lotnisku w Rzymie pewien nasz, mocno już zmęczony, rodak usiłował wytłumaczyć coś barmanowi, zaczynając zdanie od: „Sorki”. No, pięknie. Opowiadano mi też o Polce, która w Omanie – kraju bardzo muzułmańskim, hermetycznym, skądinąd bardzo bogatym – bardzo się zdziwiła, gdy w wiosce, po której paradowała tylko w sandałach i dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, wszyscy wylegli z domów, by ją oglądać. Nie rozumiała, skąd to zainteresowanie, dlaczego tak na nią patrzą, coś krzyczą. To już świadczy o pełnej tępocie. Leci do kraju muzułmańskiego, ortodoksyjnego, i kompletnie nic o nim nie wie!

[b]Co zadecydowało o tym, że wyjechał pan z Polski – przynajmniej tak deklarując – na stałe?[/b]

Nie co, lecz kto – siedmioletni syn Hasan. Postanowiliśmy z żoną, że zabierzemy go stąd, bo to, co jest wokół, absolutnie nie sprzyja wychowaniu dziecka. Trochę krępuję się to mówić, bo nie chcę robić przykrości tym wszystkim, którzy dokładają starań, by jak najlepiej wychować swoje dzieci tutaj, w Polsce. Ale naprawdę tak uważam. Gdyby nie było dziecka, pewnie nie wyjechalibyśmy albo z tą decyzją zwlekali, choćby i do emerytury, kiedy to najlepiej jest wyjechać do ciepłych krajów. Ze względu na Hasana zrobiliśmy to wcześniej, znajdując to, na czym zależało nam najbardziej – bezpieczeństwo w Aleksandrii.

[b]Czy pan aby nie przesadza z tym bezpieczeństwem? Na wyspach na rzece Kongo niedaleko Kinszasy powstaje miasto przyszłości. W La Cite du Fleuve, bo tak się ma nazywać, 24-godzinna ochrona będzie podobno normą.[/b]

Mnie nie interesowała futurologia, ale codzienność, zwykłość, w której nie ma dresiarzy, nikt się pod naszym domem nie odlewa, nie pisze na murze „HWDP”, nie wydziera się po nocach. A przy tym koszty życia w Aleksandrii, w której mieszka dwa razy tyle ludności co w Warszawie, są cztery – pięć razy niższe niż tutaj.

[b]Z czego pan żyje?[/b]

Z rentierstwa. Wyjeżdżając z Polski, sprzedaliśmy 100-metrowe mieszkanie na Mokotowie, dwa samochody, mieliśmy oszczędności, które złożyliśmy na wysoko oprocentowanych lokatach. Ze swoich książek, jak pan się domyśla, nie mam dużych dochodów, więcej już raczej z artykułów, które publikuję w pismach turystycznych. Żona studiuje na Uniwersytecie Aleksandryjskim, na trzyletnim kursie języka arabskiego, historii kultury arabskiej i historii Egiptu.

[b]Porozumiewa się pan w Aleksandrii po angielsku?[/b]

Nie wszyscy znają ten język, to nie Hurghada, nawet nie Kair. Używam więc języka arabskiego, ale znam jedynie egipski dialekt. Klasycznego języka arabskiego już nie, uczą się go żona i syn. W domu, z uwagi na Hasana, staramy się mówić po arabsku, angielsku i polsku – w odpowiednich proporcjach.

[b]Dlaczego na miejsce zamieszkania wybrali państwo Aleksandrię?[/b]

Najpierw myśleliśmy o Turcji, potem o Jordanii, ale to kraje droższe. Ważny był też drugi język, bo na przykład w Tunezji czy Maroku jest równie, a może i bardziej pięknie, ale francuskiego nie znamy. Zdecydowaliśmy się więc na Egipt: bo tanio, bezpiecznie, stabilnie, dogodne jest połączenie. Za 900 złotych leci się do Hurghady, a stamtąd jedzie autobusem do Aleksandrii. Kair jest fascynującym, 20-milionowym molochem, ale jednak molochem, przez to potwornie męczącym. U nas jest klimat śródziemnomorski, morze, wszędzie roznosi się cudowny zapach będący mieszaniną glonów, świeżej kolendry i smażonego na oliwie czosnku. W cudownych kawiarenkach pije się herbatę i pali sziszę. To kojarzące się od razu z historią kosmopolityczne miasto, dziś wprawdzie mocno już arabskie, ale wciąż otwarte.

[b]Myślałem, że i literackie konotacje były istotne w wyborze przez państwa akurat Aleksandrii.[/b]

Też nie były bez znaczenia, choć nie jestem entuzjastą „Kwartetu aleksandryjskiego” Durrella. Zachwycam się za to piszącym po francusku dwudziestowiecznym żydowskim pisarzem Edmondem Jabesem, mieszkającym tu przez większość życia. W Aleksandrii tworzył swą poezję, którą do końca nie wiem, czy można poezją nazwać.

W każdym razie w Aleksandrii powstały jego świetne utwory. Jest też taki Andre Aciman, autor „Wyjścia z Egiptu”, książki genialnej, opowiadającej dokładnie o tych miejscach, gdzie mieszkam, o znajdującym się obok meczecie, końcowym przystanku tramwajowym, a tramwaje w Aleksandrii są niesamowite, jak nasze z czasów gomułkowskich, z dzieciakami jeżdżącymi na buforach, z kanarami. Cuda!

[b]Pamiętam, jak przed laty spytałem Zygmunta Kubiaka o jego miasta literackie. Na pierwszym miejscu wymienił Wenecję, a zaraz po niej Aleksandrię. Zadecydował pewnie Kawafis.[/b]

A może i Plotyn?

[b]Oczywiście. Chciałem jeszcze pana spytać o dzisiejszy stosunek do tego, co napisał pan w „Salam”: o tańczeniu na ulicach z radości po zamachu na World Trade Center.[/b]

Ależ te słowa wypowiedział pewien Senegalczyk w Dakarze, a ja o tym napisałem. Tymczasem zdanie to zostało mi przypisane, a to nieprawda. Jak mógłbym się cieszyć z tragedii!

[b]Wie pan, nasza znajomość duszy muzułmańskiej nie jest wybitna. Pańscy współwyznawcy, zwłaszcza właśnie od ataku na WTC, też nie mają u nas dobrej prasy. Czy pan nie stracił znajomych po konwersji?[/b]

Prawdziwych przyjaciół – nie, natomiast wielu moich znajomych przestało być znajomymi, gdy odstawiłem alkohol. Przestałem przychodzić do pubu, po prostu, bo to były takie znajomości. Ale powodów religijnych też bym nie lekceważył, tylko – tak mi się wydaje – gdybym nagle odnalazł się w chrześcijaństwie, stając się gorliwym katolikiem, byłoby podobnie. A może i bardziej, bo islam zaciekawia, wielu sportowców przechodzi na tę religię, ludzie więc pytają się, interesują. Ale gdy zaczynają podejrzewać kogoś o dewocję – to koniec.

[b]Żona pana jednak konwersji nie dokonała?[/b]

Nie, Agata pozostała chrześcijanką.

[b]Jak wygląda życie muzułmanina?[/b]

Normalnie. Żyję życiem muzułmanina, ale to nie przejawia się w nieustających praktykach religijnych. Pojmuję natomiast świat z religijnego punktu widzenia, w moim przypadku – islamskiego. To zmienia perspektywę. W literaturze i filozofii Zachodu dostrzegam teraz to, czego wcześniej nie widziałem. Zaręczam, że lektura Heideggera czy Gombrowicza staje się zajęciem intrygującym. Wcześniej do głowy by mi nie przyszło, że „Kosmos” jest w tak dużym stopniu książką religijną. Religijna książka Witolda Gombrowicza? Jak najbardziej.

[b]A co odnalazł pan dla siebie u Singera – sądząc po „Drzwiach”, ważnego dla pana pisarza?[/b]

Kapitalne gawędziarstwo, umiejętność opowiadania. Bliski mi jest przedstawiany przez niego świat Żydów – polskich i europejskich, przypomina współczesny świat muzułmański. Jak mówię coś podobnego, denerwują się jedni i drudzy: i Arabowie, i Żydzi.

[b]Gdzieś przeczytałem, że prawdziwą literaturą nie jest to, co musimy z siebie wykrzyczeć, co samo pcha się nam pod pióro, ale dopiero to, co sobie przemyślimy i spiszemy potem, choć nikt na to nie czeka, a i my robimy to niejako wbrew sobie.[/b]

Singer pracował jak wyrobnik pióra. Pisał od rana do południa, potem robił przerwę na lunch i odpoczynek i znów siadał do pisania. Co do mnie, nie jestem tak zdyscyplinowany, bliższy jest mi raczej Cortazar, który powtarzał: „Więcej marzę, niż piszę”. Celna jest też formuła Edwarda Stachury o życiopisaniu.

[b]Kiedy się pan uwolni od swoich wspomnień?[/b]

Nigdy. Nazywam siebie wspominatorem. Mojej żonie – bo nie mogę w tym stopniu męczyć kogokolwiek innego – zapowiadam całe wykłady. Mówię, na przykład: „Dziś będzie wykład o kotletach mielonych”.

I przez dwie, trzy godziny analizuję działalność stołówek z lat mojego dzieciństwa: szkolnych, kolonijnych, wczasowych. Interesuje mnie, ile było okienek do wydawania posiłków, do którego stało się po zupę, a w którym odbierało mielonego i deser. Co to był peerelowski sos koperkowy, jak smakował budyń, a jak kisiel. Ale bzdury, nie?

[b]Zgadza się. Ale takie wspominki urządza sobie wiele osób i poprzestaje na tym, nie pisząc książek.[/b]

Co by przeczyło postawionej wcześniej tezie, że piszą wszyscy. Na szczęście jednak nie wszyscy są pisarzami. Ja wspominałem zawsze: jak miałem piętnaście lat, mówiłem o tym, co przeżyłem w wieku lat pięciu, jak skończyłem lat dwadzieścia, wspominałem to, co zapamiętałem z czasów, gdy miałem lat pięć, dziesięć, piętnaście. Niesamowicie dużo rzeczy pamiętam: głupstw, detali, szczegółów, a nie pamiętam tego, co było tydzień temu.

[b]To może dobrze? Może pamięta pan jednak to, co w istocie najważniejsze?[/b]

Może. W każdym razie dla mnie taka przypadłość to pisarski handicap. Mam nadzieję.

[ramka][b]Piotr Ibrahim Kalwas [/b]- (ur. 1963) – pisarz. Autor pięciu książek: „Salam” (2003), „Czas” (2005), „Drzwi” (2006), „Rasa mystica” (2008) i, ostatnio wydany, „Dom”. Syn ministra sprawiedliwości w rządzie Belki. Od dwu lat mieszka w Aleksandrii. Twierdzi, że przez islam stał się obywatelem świata.[/ramka]

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą