Barbarzyńcy epoki cyfrowej

W cieniu politycznej rzeźni, w domach, szkołach, w kościołach, ale i w gazetach toczymy batalię o elementarną wrażliwość, o jakość relacji, o kulturową ciągłość. Jeśli nie uda się konwersja polskiej kultury w świat cyfrowy, to dopiero będziemy mieć problem

Publikacja: 11.09.2010 01:01

Flahsmob, jedna z ulubionych zabaw na pograniczu sieci i realu. 30 czerwca 2009 r. około 70 osób odz

Flahsmob, jedna z ulubionych zabaw na pograniczu sieci i realu. 30 czerwca 2009 r. około 70 osób odzianych w piżamy spotkało się w warszawskim metrze

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Red

Czasy się zmieniły. Kiedyś, by wyprowadzić ludzi na ulicę, trzeba było najpierw doprowadzić ich do ostateczności. Dziś wystarczy byle pretekst, by tłum sparaliżował centrum miasta. Niekoniecznie w sprawach wagi państwowej czy nawet bytowej. Inne są dziś bowiem motywacje, inny sposób ekspresji, bo wszystko zmieniły nowe narzędzia komunikacji. Odmienny od tradycyjnego jest dziś sposób uczestnictwa w kulturze, inaczej definiowane są autorytety. Tymczasem opis obyczajów, polityczny komentarz do wydarzeń, jakie dzieją się obecnie w przestrzeni publicznej, dokonywany jest po staremu.

Weźmy tłum na Krakowskim Przedmieściu. Ten z poniedziałku, 9 sierpnia. Według starej szkoły opisu – tłum założycielski, historyczny, otwierający nowy rozdział walki o świeckość państwa. Tłum, który powiedział „dość” bezradności władz wobec symbolicznej przemocy religijnych fanatyków. Wreszcie pokazała się Polska obywatelska, oświecona i wkurzona – wystarczyło przeczytać transparenty, posłuchać, co skandowano.

Ta ocena, kolportowana przez wielu postępowych publicystów, całkowicie rozmija się z rzeczywistością. Poniedziałkowy event nie był przedsięwzięciem z gatunku „na serio”, co zostało szybko wyłapane przez słynny radar Donalda Tuska. Było to raczej coś pośredniego między imprezą typu flash mob a juwenaliami. Flash mob (błyskawiczny tłum) jest jedną z ulubionych zabaw użytkowników sieci. Młodzi ludzie zwołują się na określoną godzinę by – na przykład – odbyć bitwę na poduszki albo skakać na jednej nodze. Tym razem zebrali się pod hasłem „Jest krzyż, jest impreza”. Śmiechom i zabawom nie było końca. Rozbawiony był także sam premier Donald Tusk, który Polaków porażonych erupcją bezmyślnych bluźnierstw i kpin z krzyża pouczył, że „czasami trzeba mieć odrobinę poczucia humoru i dystansu do samych siebie".

[srodtytul]Niezależni, bo nam nie zależy[/srodtytul]

Niewątpliwie mamy już do czynienia z zupełnie nowym wymiarem masowości. Sam fakt, że tłum z sieci może w ciągu kilku godzin znaleźć się na ulicy, bez skomplikowanych zabiegów organizacyjnych ,otwiera ogromne możliwości. Inaczej były one wykorzystywane pięć lat temu, gdy umarł Jan Paweł II, czy po 10 kwietnia 2010 r., inaczej w sierpniu. Różnica jest oczywista. W kwietniu zgromadzenia na Krakowskim Przedmieściu czy pod krakowską kurią wiązały się z potrzebą manifestowania konkretnych (różnych) postaw, od których kipiał Internet. W sierpniu to był już czysty happening. Prowokacyjny, bluźnierczy, obrazoburczy, ale pozbawiony ideologicznej podbudowy.

Paradoks polega na tym, że z jednej strony dziś takie zgromadzenie zwołać może każdy (nawet Dominik Taras), ale z drugiej jest ono całkowicie niesterowalne i ma urok kwiatu jednej nocy. Wczoraj ten pomysł chwycił, na jutro potrzebny jest już inny. Ten sam skład uczestników też już się pewnie nie powtórzy. Relacje w „błyskawicznym tłumie” są bowiem bardzo luźne, oparte na jednorazowym projekcie. Nawet jeśli nie polega on na oddawaniu pokłonów białemu misiowi na Krupówkach, a w tłumie padają hasła polityczne, to zawsze są one wzięte w solidny cudzysłów.

Ten tłum jest całkowicie niezależny, w tym sensie, że na niczym (oprócz dobrej zabawy) mu nie zależy. Jego udziałowców łączy to, że niczego nie traktują serio. Jeśli już na siłę doszukiwać się „niezabawowego” motywu tamtego zgromadzenia, to byłby nim protest przeciw ludziom, którzy symbolikę religijną traktują śmiertelnie serio. Brak dystansu w podejściu do świata stał się dziś bowiem całkowicie dyskwalifikujący. Wszelkie zaangażowanie ideowe postrzega się jako niebezpieczne, zagrażające wolności osobistej. Standardem relacji nie tylko towarzyskich, ale także publicznych jest teraz obowiązkowy luz i dystans do rzeczywistości.

Trudno orzec, na ile taki a nie inny styl bycia determinuje Internet jako przestrzeń przeżywania wzajemnych kontaktów. Co tu jest skutkiem, a co przyczyną? Kiedyś miało się kilku dobrych znajomych, dziś przeciętny użytkownik netu ma ich setki, a wszyscy są bardzo dobrzy. Tyle że trudno z nimi wchodzić w głębsze relacje. Posiadanie tabunu „znajomych” doskonale wpisuje się w potrzebę zachowania chwiejnej równowagi między imperatywem niezależności i dążeniem do społecznej akceptacji. Niewątpliwie jest to rodzaj więzi zupełnie inny niż kiedyś. Inne są tu emocje. Bo przecież są. I co ważne, koniecznie muszą być przeżywane wspólnie. Będąc w nieustannym kontakcie, na słuchawce, Skypie, na niekończącym się czacie, nakręcamy się nawzajem, a im nas więcej, tym emocje większe. Bardzo szybko osiąga się w ten sposób masę krytyczną, po przekroczeniu której słowo przeradza się w czyn, powstaje jakiś projekt, rodzi się pomysł na działanie.

[srodtytul]Kiedy kończą się żarty[/srodtytul]

Kiedyś „ulica” była synonimem konfrontacji, konfliktu. O losie polityków rozstrzygały „kryteria uliczne”. Tu działa się historia. Politycy mocno wierzą, że nadal tak jest, podobnie jak związkowcy, ekolodzy, pacyfiści czy obrońcy praw człowieka. Ale dla pokolenia mp3 ulica jest dziś raczej miejscem fiesty. Ważne sprawy załatwia się w inny sposób, w innej przestrzeni, innymi środkami, przy użyciu innego języka.

Bo oczywiście sprawy ważne nawet dla wyznawców hasła „Nie bawisz się, nie żyjesz” także istnieją. Można (i trzeba) kpić z wszelkich ideologii, ale żarty się kończą, gdy chodzi… na przykład o kasę. Wtedy uwspólnianie emocji, przekuwanie słów w czyny, dokonuje się według trochę odmiennego scenariusza. Ale też wystarczy kilka dni, czasem nawet godzin, by powstała grupa zainteresowana rozwiązaniem problemu. Nie pogadaniem, narzekaniem czy pomstowaniem. Wsparcie i poradnictwo (warto – nie warto) to za mało, liczy się konkretne działanie, na przykład wspólny zakup franków na wolnym rynku przez obcych sobie ludzi, związanych jedynie faktem posiadania kredytu hipotecznego. Niektóre banki (te bardziej pazerne) mają już zresztą w sieci swoje fankluby organizujące czarny piar czy wręcz zachęcające do bojkotu.

Skuteczność i szybkość tego typu akcji robi wrażenie i skłania do budowania daleko idących hipotez o narodzinach nowych, a wyczerpaniu się tradycyjnych mechanizmów demokratycznych. Czy zatem szykuje się rewolta, która zmiecie obecną – nieskuteczną i wyalienowaną – klasę polityczną? Ziści kolejną utopię?

Mało prawdopodobne. Nie mamy bowiem do czynienia z jakimś wirtualnym ruchem obywatelskim, ale bardzo konkretnymi inicjatywami konsumenckimi. Jest sprawa do załatwienia, więc ludzie – wykorzystując w pełni nowe narzędzie komunikacji – zbierają się, by problem rozwiązać. I tyle. Dziś są to franki, wczoraj kwestia sześciolatków, jutro pewnie ceny prądu albo biletów lotniczych. Działamy metodą projektu, mamy plan, szukamy sojuszników. Na pewno jest to zupełnie nowa jakość w przestrzeni publicznej. Aż tyle i tylko tyle.

Ludzie, którzy od dziecka nie rozstawali się z multimediami, są już trochę z innej kulturowej planety. I nawet wyglądają jak obcy, bo ze swoimi gadżetami tworzą praktycznie jeden organizm, a odłączeni od netu zachowują się nienaturalnie. Tradycyjne, analogowe formy komunikacji są dla nich nużące, za wolne. Kultura cyfrowa nie uznaje bowiem logiki i ciągłości. Jest to kultura nadmiaru, budowana niczym patchwork z epizodów, cytatów, anegdot. Nie muszą one opowiadać klasycznych historii posiadających początek, rozwinięcie i jakiś finał. Tu każdy element jest równie ważny. I każdy może być z innej beczki.

[wyimek]Ludzie, którzy od dziecka nie rozstawali się z multimediami nawet wyglądają jak „obcy”, bo ze swoimi gadżetami tworzą jeden organizm, a odłączeni od netu zachowują się nienaturalnie.[/wyimek]

Świat jest dla użytkowników nowych mediów wielką bazą danych rozsianych po tysiącach serwerów i dysków. Czyta się je w tramwaju, ogląda w kafejce, na kilku okienkach otwartych na ekranie komputera, mając jednocześnie w uszach słuchawki z muzyką lub włączonym radiem. Swobodny dostęp do informacji i plików stał się kwestią zasadniczą. Swobodny i darmowy. Większość form takiego uczestnictwa w obiegu wytworów kultury nosi zresztą znamiona przestępstwa opisanego w kodeksach karnych. Ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Chociaż… daje do myślenia fakt, że jedyną inicjatywą quasi-polityczną, jaka wyszła z blogosfery, była Partia Piratów, stawiająca sobie praktycznie jeden cel: usunięcie wszelkich prawnych barier w obiegu plików.

W parze z lekceważeniem praw autorskich idzie brak respektu dla wypracowywanych przez lata hierarchii dotyczących nadawców. Kiedyś było jasne, kto na wiarygodność zasługuje, a kto nie. Dziś staje się to obojętne. Większość informacji i tak pochodzi z drugiej, trzeciej ręki, wystarczy więc, by autoryzował ją ktoś, do kogo mamy zaufanie. Wcale nie musi to być ceniony publicysta, publiczne medium czy prywatna telewizja. Zbiorowym autorytetem bywa tu najczęściej mniejsza lub większa (Facebook) grupa przyjaciół – tu w znaczeniu osób, których znają i akceptują nasi znajomi. Referencje też pochodzą z drugiej ręki.

Jest ktoś, kto rzuca kamyk, ale by ruszyła lawina, musi do niego dołączyć grupa, według której kamyk toczy się w interesującym kierunku. Grupa rządzi. Ona ustanawia hierarchie i rankingi. Jak wszędzie w necie, gdzie klasyfikacje dokonane są nie przez jednego „eksperta”, lecz przez wspólnotę równych sobie użytkowników. Wspólne tagowanie, społeczne indeksowanie ma już nawet swoją nazwę. Folksonomia (kumplonomia), to w dosłownym tłumaczeniu „ludowe zarządzanie klasyfikacją”. Nadmiaru zdjęć, filmów, plików, linków, nie da się ogarnąć. Zadaniu temu nie podoła żaden moderator czy administrator (choć niektórzy próbują). Stąd potężna i wciąż rosnąca pozycja automatycznych wyszukiwarek, które już dawno stały się w necie najwyższym medialnym autorytetem.

Mamy zatem rządy automatów (Google is God) oraz specyficznej „ludowej mądrości”, która ustawia w medialnym śmiet-nicku drogowskazy, ustanawia słowa kluczowe według których orientuje się tłum użytkowników. Mamy świat, gdzie jedną stałą jest zmienność. Mamy jednodniowych celebrytów, kult osobliwości, które zajmują miejsce osobowości. Na krótko, bo konkurencja ogromna. Obserwujemy błyskawiczne awanse i równie szybkie wpadanie w niebyt.

Świata postrzeganego jako nieustannie pęczniejąca baza danych nie trzeba już rozumieć, wystarczy go doświadczać. To zupełnie nowa forma przeżywania kultury. Nie sposób uciec od pytania, co to za kultura? Skoro brodzimy w gigantycznym chaosie, pełnym wypranych z treści symboli, skoro klasyfikacje przypominają grę w lotto na chybił trafił, to czy słowo kultura jest tu jeszcze adekwatne? Jaka nią rządzi wrażliwość, co się stało z kryterium stosowności i miary, z poczuciem wstydu i smaku?

[srodtytul]Immunitet błazna[/srodtytul]

Jeśli szukać jakichś punktów odniesienia, to jest to wrażliwość na poziomie popkultury, gdzie zasada stosowności nie działa, a smak został dawno wypalony ostrymi przyprawami. W tym świecie coś takiego jak wstyd w ogóle nie istnieje, dominuje powszechny narcyzm i ekshibicjonizm.

Kultura masowa jest niesłychanie atrakcyjna także w kręgach aspirujących do bycia intelektualną elitą. A kręgi to w czasach edukacyjnego kataklizmu coraz szersze. Można już pławić się w kiczu bezkarnie i do woli, wystarczy jedynie co jakiś czas puszczać oko, dawać wyraźny sygnał, że to tylko „taka konwencja”, zabawa formą. Nikt nie może bowiem nas pomylić z bezpośrednim adresatem chłamu i bezguścia. Gdy już ta obawa zniknie, można czuć się zwolnionym z konwenansów, robić rzeczy nieprzyzwoite, przekraczać kolejne granice. Iść nawet dalej, tam, gdzie popkultura nie sięga. Co prawda stylistyka tabloidu ma w sobie to, że nie stroni od rechotu i kipi żółcią, ale wbrew pozorom też ma swoje ograniczenia. Na przykład nie szarga narodowych świętości i nie kpi z religii. Ale przecież dla nas nie ma już pojęcia „nie wypada”, my się tylko bawimy popkultem. Dla nas wulgarność przestaje kojarzyć się z chamstwem, z butami możemy wchodzić w sferę sacrum, śmierci odebrać majestat, a zmarłym szacunek. Oczywiście nie naprawdę, to tylko taka gra.

Błazeńska czapka daje solidny immunitet. W przestrzeni publicznej uwolnionej od moralnych i estetycznych barier uchodzą wszelkie fiksacje i dziwactwa. Ale myli się ten, kto sądzi, że dzięki temu jesteśmy świadkami permanentnego, radosnego karnawału wolności, festiwalu kreacji, w którym udało się nawet rozwiązać słynny dylemat z „Rejsu”, że nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem. Otóż można.

Ale właśnie dlatego coraz mniej do śmiechu, nie tylko widzom, ale i „artystom”. Pod maską zabawy, pod dywanem ironii i pastiszu toczą się zaciekłe walki o to, kto zajdzie dalej. Kto napotka opór, komu uda się wreszcie znaleźć jakąś ścianę, od której będzie się można odbić. To między innymi dlatego tak cennym łupem stali się ludzie koczujący przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu. Jakiż ładunek inspiracji, ile materiału do budowania mołojeckiej sławy, jakżeż pięknie można się od nich różnić. Stąd tłum błaznów na ulicy i festiwal kpin z krzyża w sieci.

[srodtytul]Przeciągać na jasną stronę mocy[/srodtytul]

Nadchodzą barbarzyńcy. Już tu są. Barbaryzm kulturowy łączą ze sprawnością i witalnością, która sprawia, że są skazani na sukces. Na razie tworzą swoisty drugi obieg kulturowy. Całkowicie samowystarczalny, globalny, o lawinowo rosnących możliwościach. Drugi… choć dla wielu z nich pierwszy i jedyny.

Dynamizm barbarzyńców sprawia, że wielkie korporacje już dawno postawiły właśnie na nich (grupa wiekowa 16 – 49). To one pierwsze potrafiły zaadoptować swój marketing do nowego języka komunikacji, przeniknąć do ustanawiających hierarchie grup i społeczności. Przedstawiciele handlowi nie rozdają ulotek, są już „przyjaciółmi” i mają wielu „znajomych”. Trendsetterzy i lobbyści działają dziś pod przykrywką, zamiast wizytówek mają swojskie nicki. Ale dzięki temu coraz częściej udaje im się kształtować gusty i budzić konkretne potrzeby barbarzyńców. W ich ślady próbują iść politycy. Ostatnie kampanie już w sporej części rozgrywały się w przestrzeni wirtualnej. Ale to raczej margines netu.

Co począć z barbarzyńcami? Dewiza: jeśli nie możesz kogoś pokonać, to się do niego przyłącz, pasuje tu idealnie. Nie sposób uciec od konstatacji, że SecondLife, Facebook, portale społecznościowe, słowem świat wirtualny, to dziś miejsca, gdzie, o ironio, toczy się prawdziwe życie.

Dawniej mawiano: czego nie pokazała telewizja, tego nie ma. Dziś brzmi to śmiesznie i anachronicznie. Ale przyłączenie się do sieci, uznanie, że to tam dzieją się rzeczy ważne, wcale nie musi oznaczać – mniej lub bardziej szczerego – wejścia w buty barbarzyńców. Autentycznie sukcesy w pracy z młodzieżą w ostatniej dekadzie odnieśli wychowawcy, którzy poszli tam, gdzie jest „klient”. Ośrodki socjoterapii powstają dziś w przejściach podziemnych i galeriach handlowych. Pracuje się tam z liderami nieformalnych grup, pokazuje im świat wartości. Przeciągani są na jasną stronę mocy. Podobną taktykę z realu warto przenieść do wirtualu.

Słowa wojna i kultura niespecjalnie do siebie pasują. Ale jeśli już mamy mówić o polsko-polskiej wojnie, to jest to wojna obronna i toczy się o rząd dusz barbarzyńców. W cieniu politycznej rzeźni, metodami partyzanckimi, w domach, szkołach, w kościołach, ale i w gazetach toczymy batalię o elementarną wrażliwość, o znajomość kanonu naszej kultury, o jakość relacji międzyludzkich, przywrócenie dobrego smaku. O kulturową ciągłość. Jeśli ta wojna zostanie przegrana, jeśli nie uda się konwersja polskiej kultury w świat cyfrowy, to dopiero będziemy mieć problem. ?

[i]Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”[/i]

Czasy się zmieniły. Kiedyś, by wyprowadzić ludzi na ulicę, trzeba było najpierw doprowadzić ich do ostateczności. Dziś wystarczy byle pretekst, by tłum sparaliżował centrum miasta. Niekoniecznie w sprawach wagi państwowej czy nawet bytowej. Inne są dziś bowiem motywacje, inny sposób ekspresji, bo wszystko zmieniły nowe narzędzia komunikacji. Odmienny od tradycyjnego jest dziś sposób uczestnictwa w kulturze, inaczej definiowane są autorytety. Tymczasem opis obyczajów, polityczny komentarz do wydarzeń, jakie dzieją się obecnie w przestrzeni publicznej, dokonywany jest po staremu.

Weźmy tłum na Krakowskim Przedmieściu. Ten z poniedziałku, 9 sierpnia. Według starej szkoły opisu – tłum założycielski, historyczny, otwierający nowy rozdział walki o świeckość państwa. Tłum, który powiedział „dość” bezradności władz wobec symbolicznej przemocy religijnych fanatyków. Wreszcie pokazała się Polska obywatelska, oświecona i wkurzona – wystarczyło przeczytać transparenty, posłuchać, co skandowano.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą