Nie. Powiem panu nawet, że muszę być jednym z nielicznych, a może nawet jedynym autorem starszego pokolenia, który z Iwaszkiewiczem nie zamienił ani jednego słowa, a nawet nigdy go nie widział, oczywiście poza kronikami filmowymi, a potem telewizją.
W szkole podstawowej miałem nauczyciela matematyki. Nazywał się Poniatowski. Był z tych Żydów, którzy nie mają łatwego dostępu do życia, stosując znakomite powiedzenie Gombrowicza. Wyjechał potem do Izraela, jego obecność w moim Sobieszowie, miejscu w tych czasach surowym, dzikim, okrutnym, była czymś absurdalnym. Miał opinię wybitnego matematyka, ale chyba samouka, i to, że męczył się z rozmaitymi cymbałami w szkole podstawowej, też było absurdalne. Namawiał mnie do zajęcia się równaniami, czyli – jego zdaniem – najbardziej dystyngowaną częścią algebry. Ale jakoś mi to nie szło, stwierdziłem więc, że nie mam talentu do matematyki, na co on machnął ręką, mówiąc: „Tu nie chodzi o talent do matematyki, tu chodzi o talent do piękna”, i by zakotwiczyć we mnie to przekonanie, dał mi do przeczytania „Panny z Wilka”, byle jak wydane na pakowym papierze. Książka przeleżała odłogiem jakieś dwa, trzy lata, bo wtedy byłem chyba na etapie „Winnetou”. Któregoś lata, nie mając żadnego pomysłu na własne wakacje, sięgnąłem po nią i już w niej pozostałem na zawsze. Odniosłem wtedy wrażenie, że to jest coś nie z tego świata. Już nigdy potem nie miałem tak dojmującego wrażenia, że obcuję z metafizyką najwyższej próby. A to taka prosta historia: ktoś przyjeżdża do Wilka, wspomina sytuacje, jakie były w młodości udziałem każdego z nas, i wyjeżdża. Nic się tam szczególnego nie zdarza, ale ostatnie chwile opowiadania, gdy bohater tak rzeczowo rozważa, co będzie miał do zrobienia po krótkim urlopie, a tu całe życie przeciekło mu między palcami, są wstrząsające, bo powszednie. Wtedy też po raz pierwszy dotknął mnie ten paradoks rozkoszy smutku. Pisać o smutku tak, byśmy w nim zakosztowali. To niebezpieczne mistrzostwo.
Odkrył pan w tym pisarstwie coś jeszcze sobie bliskiego?
Tak, w „Pannach z Wilka”, w kilku następnych opowiadaniach – w „Brzezinie”, „Młynach...”, „Nocy czerwcowej”, w późnych wierszach. Stwierdziłem, że podobnie odbieram świat, biologicznie i sensualistycznie. Gdybym miał znaleźć słowo, które najlepiej charakteryzowałoby twórczość tego pisarza i to, co jest w nim dla mnie najbliższe, to powiedziałbym, że zmysłowość. Nieprawdopodobna zmysłowość. A i pewien rodzaj aintelektualizmu. Ta twórczość jest trochę zwierzęca, pogańska. I jest w niej nieprzemijalność, choć ona sama tak często pochylała się nad nietrwałością istnienia.
Czy pan się przygotowywał specjalnie do napisania „Na Grobli”? Czy przeczytał pan, na przykład, niedawną monografię Marka Radziwona?
Nie, nie znam tej książki. Rozmawiałem z kilkoma osobami, które kontaktowały się z Iwaszkiewiczem, ale w mojej książce zdecydowanie więcej jest konfabulacji, własnych pomysłów, intuicji pisarskiej. Mój bohater to autonomiczna kreacja literacka.
Trochę mnie zaskoczyło pojawiające się kilkakrotnie w „Na Grobli” stwierdzenie, że pański Sewerynowicz bez Ukrainy nie istnieje. Iwaszkiewicz, oczywiście, cały był ze swojego Kalnika, ale to zbyt jednoznaczny osąd.
Bo to właśnie jest moje mylenie tropów. Świetnie wiemy, że Iwaszkiewicz zasmakował w Mazowszu, w tych piaskach, niewyrośniętych sosenkach, brzozowych zagajnikach, smętnych widokach, całej tej pejzażowej nędzy, i napisał tu wiele swoich utworów, ale – z drugiej strony – „Sławę i chwałę” czytać można, dopóki rozświetla ją światło Ukrainy. Dotąd jest dobra, potem nie.
Przykładając iwaszkiewiczowską miarę do pańskiego bohatera, musimy powiedzieć, że on się nie broni. Broni się jego twórczość, nie on.
W moim bohaterze jest nieco bezinteresownego okrucieństwa, takiej samolubnej fascynacji siłą, zdrowiem, impetem. Gdy mówi o zabawie 22 lipca 1948 roku na rynku w Iłży, przypomina, że to wtedy, być może, rozprawiono się z jego przyjaciółmi i znajomymi ostatecznie, lecz dodaje, że gdyby mógł to powtórzyć, posłałby wszystkie nieszczęścia świata do wszystkich diabłów i bawił się tak samo. Jest to człowiek zakochany w życiu. To ono jest dla niego najważniejsze, cokolwiek by tam na nie wygadywał. Ja sam gustuję w życiu bardzo umiarkowanie, ale przepadam za pisarzami, którzy roztaczają przede mną jego blask.
Akcja „Na Grobli” rozpoczyna się wprawdzie w roku 1963, jednak to, co w powieści najważniejsze, dzieje się w roku 1980. Roku – jak mówi żona Sewerynowicza – w którym próbowaliśmy podnieść się z kolan, roku powstania „Solidarności”, ale i Nagrody Nobla dla Miłosza. Nagroda ta odgrywa w pańskiej powieści ważną rolę, ale reakcja na nią głównego bohatera nasuwa myśl raczej o Andrzejewskim. Iwaszkiewicz tej chwili nie dożył.
1980 rok potrzebny mi był do powieściowej intrygi. Punkt wyjścia jest taki, że Aleks Sewerynowicz, pisarz o najwyższym statusie artystycznym, ze względów cenzuralnych niewydany nigdy w ZSRR, ale jednocześnie faworyt naszej władzy, w dniu swoich 70. urodzin dowiaduje się, że został laureatem najważniejszej radzieckiej Nagrody Literackiej im. Konstantego Fiedina. Nie w porę. Ale mój bohater, całe swoje życie uwodzony przez rosyjskość, ma przeświadczenie, że to honor, na jaki zawsze czekał. Bez względu na okoliczności zewnętrzne jest tym bardzo podekscytowany, tym bardziej że o Nagrodzie im. Fiedina, jak się później okazuje, zmistyfikowanej, nie mówi się źle. Wtedy przybywa do niego funkcjonariusz partyjny, zresztą jego niby-przyjaciel, opiekun i mentor, by namówić go na ostentacyjne odrzucenie radzieckiego wyróżnienia. I co w zamian? Nobel? Ale fabuła powieści to jedno, a świadomie użyte iwaszkiewiczowskie motywy literackie to drugie. Obie płaszczyzny się przenikają. A w każdym razie taki był mój zamiar.
Pańska sztuka – „Chłodna jesień” – wyreżyserowana w Teatrze TV przez Janusza Zaorskiego też oscylowała wokół ewentualnego przyznania Iwaszkiewiczowi Nagrody Nobla. Kto wie, może i zasługiwał na nią?
Jak nikt inny w polskiej literaturze. Gdyby nie jego flirt z komunizmem, dostałby ją.
A tak musiał się pocieszać Nagrodą Leninowską z 1970 roku, którą przyjął z zadowoleniem. Zdaje się była też znacząca finansowo.
Tak, ale – wie pan – w tamtym czasie nie można jej było nie przyjąć. To by groziło chyba fizycznym unicestwieniem. Nie, takiej odwagi nie żądałbym od niego.
A czy pan w ogóle lubi swojego Sewerynowicza?
Lubię, bo rozumiem, choć nie dzielę z nim żadnych jego fascynacji, narowów, niechęci, smutków i iluminacji. Jeżeli pętam się w tej historii obok innych polskich figur literackich, to tak dyskretnie, że sam siebie czasami z trudem rozpoznaję. Kiedy piszę o pułkownikach carskich czy żołnierzach napoleońskiej gwardii, to mnie w nich na pewno nie ma, no bo jak miałbym być, ale gdy piszę o pisarzu, to siłą rzeczy muszę być w tym jakoś obecny. Jakbym więc miał nie lubić Sewerynowicza? Lubię go jak siebie. Więc nie bezkrytycznie.
A czy jego ewidentna duma, a nawet pycha jest panu bliska?
Czynię różnicę między dumą a pychą. Pycha jest karykaturą dumy, więc zdrowy rozsądek podpowiada mi, żeby się z nią nie obnosić. To szersza jednak sprawa, która chyba solidaryzuje wszystkich twórców, gdyż wprawdzie wydaje się nam, że zajmujemy się czymś bardzo ważnym, to jednak co chwila dopada nas zażenowanie peryferyjnością, znikomością i nietrwałością swego zajęcia. To we mnie mocno siedzi. Mój brat cioteczny, z którym się wychowałem, jest elektronikiem, zostaną po nim komputery. A co zostanie po mnie?
Fascynacja Wschodem pańskiego bohatera – Ukrainą, ale i Rosją – każe mu się określać z nieodzowną dozą ironii: „największym żyjącym pisarzem rosyjskim”...
On tak naprawdę o sobie myśli. Autoironia to tylko zabezpieczenie.
Pan ma też korzenie na polskich ziemiach utraconych, trochę bliższych...
Na zachodnim Wołyniu.
Czy w związku z tym nie czuje się pan czasem również pisarzem nie tylko polskim?
Nie można w wywiadzie wyjść na fanfarona, ale – rzeczywiście – na końcu języka mam zdanie, że czasami wchodzę w skórę nie byle jakiego autora rosyjskiego. Co ja na to poradzę? Kilka rozdziałów „Człowieka w cieniu” przetłumaczyła mistrzowsko Natalia Gorbaniewska. Niektóre fragmenty „Powrotu” brzmią po rosyjsku zniewalająco, nie tylko ze względu na jakość tłumaczenia. Dialogi w „Stankiewiczu” w rosyjskim są wiarygodniejsze. A w „Nowoj Polszy” opublikowane zostało moje opowiadanie, które po polsku nigdy nie ukazało się drukiem, i gdy je przeczytałem, pomyślałem: „Po rosyjsku jest lepsze”. W „Warunku” zdarzyło mi się kilka razy polecieć równymi rusycyzmami i tylko dodały mu wdzięku. Może powinienem pisać w tym języku.
Bardzo możliwe.
Słyszę w pana głosie ironię. Ale 20 lat temu, podczas spotkania w Moskwie z okazji wydania tam „Stankiewicza” i „Powrotu”, w obecności wielu osób jakiś młody człowiek zapytał mnie, czy nie uważam się przypadkiem za najlepszego żyjącego prozaika rosyjskiego. „A czemu nie”, odpowiedziałem.
Zapadła cisza, dogodzę sobie i dodam, że bez konsternacji. To wspomnienie nasunęło mi pomysł, którego w sztuce „Chłodna jesień” ze względów chronologicznych nie mogłem użyć. A co do Aleksa Sewerynowicza, bohatera „Na Grobli”, to ponieważ u schyłku życia uczynił żart z samego siebie, to megalomańska konwencja, którą przyjął na początku, oprze się każdej ewentualnej kpinie.