Żartowniś się nadyma

Sławomir Mrożek w swoich dziennikach jest bratem wszystkich tych, którzy, źle odczytawszy swe powołanie, męczą się w nie swoich rolach, nieświadomi swojej śmieszności

Publikacja: 23.10.2010 01:01

Żartowniś się nadyma

Foto: ROL

Pierwszy tom „Dziennika” Sławomira Mrożka jest lekturą przygnębiającą. Nie zmienią tego reklamiarskie okrzyki wznoszone przez naczelną tygodnika „Przekrój” Katarzynę Janowską, że oto otrzymujemy książkę przewyższającą Gombrowicza, czy głos basującego jej Tadeusza Nyczka kreującego Mrożka na głębokiego, pełnego tajemnic twórcę.

Książka jest pokraczna, w wielu miejscach żenująca i zwyczajnie nudna.

Oto bowiem na siedmiuset stronach obserwujemy skazane na porażkę wysiłki alkoholizującego się żartownisia, by stać się mędrcem. Zdobywszy międzynarodowy sukces dzięki dowcipnym sztukom i opowiadaniom, kończąc właśnie swoje najwybitniejsze utwory – „Tango” i „Monizę Clavier”, awansujące go prawie do pierwszej ligi pisarzy, Mrożek zapragnął nagle stać się twórcą serio. I pisany na emigracji „Dziennik” miał stać się poligonem tego przepoczwarzenia.

Pisarz, który miał po prostu niezwykłą smykałkę do dowcipów i intuicyjnie tworzył korespondujące z rzeczywistością sztuki i humoreski, początkowo w służbie Stalinowi, później tak zwanej odwilży i małej stabilizacji, teraz postanowił stać się mędrcem. Cóż, że nie miał po temu predyspozycji, cóż, że nie posiadał odpowiedniej erudycji, a jego jedynym atutem było poczucie humoru i jako takie wyczucie sceny? Skoro innym się udało, dlaczego Mrożek, osiągnąwszy wiek chrystusowy, miałby ponieść tu klęskę? Tym bardziej że przecież świat zaakceptował go i potwierdził jego klasę.

Równolegle więc do międzynarodowej kariery rozwijającej się pod sztandarami teatru absurdu, Mrożek toczy – na emigracji we Włoszech, a potem w Paryżu – bój o swoją wielkość. Wielkość rozumianą jako coś posępnego i dostojnego.

[srodtytul]Pragnienie wielkości[/srodtytul]

Jak stać się mędrcem? Mrożek, zdając sobie sprawę, że startuje w tym wyścigu dość późno, postanawia nadąć się przez naczytanie. Rzuca się łapczywie na księgi wielkich myślicieli dawnych i nowych wieków, umieszcza w „Dzienniku” potężne wielostronicowe cytaty z mistrzów i stara się zrobić z nich element swego życia wewnętrznego. Opatruje je więc komentarzami, które mają uczynić z niego partnera największych: Nietzschego, Kierkegaarda, Junga, Sartre’a… Co z tego, że panowie ci nie korespondują w żaden sposób z problematyką wewnętrzną Mrożka, że to nie życie duchowe czy intelektualne twórcy „Tanga” popycha go do lektur, ale wyłącznie wola stania się klasykiem… Mrożek męczy i siebie, i – obecnie – czytelnika wielgaśnymi wypisami z często przebrzmiałych dzieł. Chce wielkości.

Chce wielkości i nie chce uznać hierarchii. Owszem, zdaje sobie sprawę ze swego opóźnienia, notuje: „Do jakiegoś trzydziestego roku życia, nie, co mówię, do trzydziestego, powiedzmy, drugiego, pierwszego, nie miałem żadnego życia wewnętrznego, a wszystko załatwiało się u mnie raczej w prymitywnej postaci nastrojów, żyłem z łaski swojej, dopiero potem, kiedy przycisnęło niewymownie, pod wpływem tej nieznośności zająłem się wymyślaniem myśli na tematy poważne, na tematy życia, zacząłem więc interesować myślami innych na te tematy (...) A mówię to po to, żeby się usprawiedliwić, poważna biografia wewnętrzna jest bardzo krótka, nie więcej niż trzy – cztery lata”.

Jak nowicjusz wkracza w świat biblioteki i choć czasem miewa chwile jasności, że jest to droga donikąd, nadęcie nie pozwala mu trafnie odczytać tych ostrzeżeń. Gdy nadyma się na bycie Goethem, Tołstojem i Mannem w jednym i notuje trafną uwagę tego ostatniego o talencie, to nie wiadomo dlaczego nie kapituluje przed oczywistością.

Mann konstatuje, a Mrożek wpisuje to sobie do sztambucha: „Talent, ogólnie rzecz biorąc, to delikatna, trudna sprawa, w której mniejsze ma znaczenie, czy ktoś coś umie, a dużo wyższe, czy kimś jest – można by powiedzieć, że talent nie jest niczym innym, jak zdolnością do posiadania losu”.

A Mrożek? Wie, że jest kundelkiem, że z nizin pochodząc, także charakter ma płochliwy, marny. Te chwile widzenia w całej ostrości swej pozycji i jakości swych dzieł nie spychają go jednak z fałszywie obranej drogi na Olimp. Zadziwiające, że tak trafne i wręcz masochistyczne rozpoznanie własnej sytuacji nie przekłada się na zmianę strategii twórczej. A przecież notuje Mrożek: „kiedy skądże ja jestem, jak nie z gnojówki, warsztaciku, chłopstwa, miałkiego drobnomieszczaństwa, plebsu, dołu, alkoholików i nędzy umysłowej i psychicznej”, analizując swój stosunek do innych, w tym do kobiet, pokazuje kalectwo, tchórzliwość, brak własnego mocnego zdania.

Z niezwykłą intuicją prezentuje uprawianą uprzednio strategię kpiny jako wyraz niewolnictwa, niższości: „…czując się młody i słaby wobec świata, starałem się moją słabość przed nim maskować, stąd formy parodii, pastiszu, ironii. Dana sytuacja policyjno-polityczna i układanie się z nią przez aluzje nie była przecież niczym innym, jak tylko odmianą konkretną mojej głębokiej i ogólnej słabości wobec świata”.

No dobrze, ale cóż zostanie z Mrożka, jeśli tę słabość odrzucimy? Co z tego, że Mrożek postanowił zmienić ton, skoro wewnętrznie nie doznał przemiany?

W opublikowanej rok temu korespondencji z Adamem Tarnem rezygnacja z groteski staje się podstawowym problemem artystycznym. Na próżno przebywający na emigracji eks-naczelny „Dialogu”, niezwykły koneser teatru, strofuje Mrożka: „Obawiam się, że chcesz popełnić grzech wobec siebie samego (…). Mam na myśli to, co piszesz o przestawieniu się na inny styl, o odejściu od groteski, która jakoby »nie ma już przyszłości« i której nie chcesz już uprawiać, chyba że okazjonalnie. Przede wszystkim – jesteś taki, jaki jesteś, piszesz tak, jak piszesz, widzisz tak, jak widzisz(...). Groteskowa »deformacja« w Twoich sztukach i opowiadaniach, ba! już nawet w »Postępowcu«, jest, że tak powiem, Twoim herbem”.

Mrożek odpowiada: „być może – mam szerszą skalę, niż myślałem dawniej” i niepomny przestróg starszego przyjaciela, pozostaje wierny swemu wmówieniu i uparcie, wbrew sobie, wbrew swojemu charakterowi brnie w wielkość i nadyma się na klasyka.

[srodtytul]Straszliwe szamotanie[/srodtytul]

Męczy się z tym straszliwie.

I przecież miewa momenty, gdy przenikliwie pisze o własnych intelektualnych horyzontach: „Wielkiej myśli nie mam i chyba mieć nie będę. W teatrze spełniam funkcję popularyzatorsko-rozrywkową. (…) co zasłyszę z wielkich problemów, to zrobię z tego małą sztukę i tak mi idzie. (…) powinienem tylko czytać i wiedzieć, co się na świecie dzieje. Świat lubi wiedzieć z kolei, że się o nim mówi. Za to jest wdzięczny”.

Widzi własne miejsce, ale ciągnie, ale miota się, męczy. To rzuci się na księgi, by mądrością nadąć okrutnie, to znów winę zacznie zrzucać na Polskę. Szamotanie jest straszliwe, bo przecież na początku „Dziennika” zadowolony ze swego sukcesu szydzi sobie z wyobrażonego konkurenta z Indii, nieświadom, że już niebawem, za kilkadziesiąt stron, sam zacznie odgrywać rolę wygrażającego światu prowincjusza. Notuje pod datą 24 marca 1963:

„Gdyby głodujący Hindus wziął numer »Paris Match« i zobaczył na całej stronie olbrzymi talerz specjalnej superekstrazupy, bardzo by się zdenerwował. Powiedziałby; ja teraz jestem głodny, ale gdybym tylko zjadł tę zupę, to ho ho. Pokazałbym wam dopiero, jak ma wyglądać wspaniała ludzkość. Tu aż się prosi, żeby napisać coś krótkiego. Że siedzę sobie właśnie w restauracji, jem zupę, a tu pojawia się Hindus, odstępuję mu ten talerz, on zjada, jakoś też nic mu nie wychodzi.

Podaję mu ołówek i papier. On jakoś nie bardzo, może potem, powiada, może po deserze, coś tam skrobnął, wcale nie lepsze od mojego”.

Szydzi wspaniale Mrożek, a sam nagle uderza w tony cierpiętnicze, skarżąc się, jak to polskie pochodzenie skazuje go na podrzędność.

Cezary Michalski w tygodniku „Wprost” pisze: „Sławomir Mrożek (…) znów wychodzi na chłodnego analityka polskiej mitologii narodowej” i dalej: „Ten tom »Dziennika« to jedna z najważniejszych polskich książek o emigracji. O podejmowaniu decyzji o ucieczce z kraju, o uświadamianiu sobie ceny takiej decyzji, proporcji zysków i strat”. No tak, tylko że są to zdania niemające zbytniego uzasadnienia. Jęki Mrożka (jakże odmienne od tonu jego kapitalnej korespondencji z Wojciechem Skalmowskim) czy też wybuchy niechęci w stosunku do kraju trudno uznać za chłodną analizę. Koncept wykorzystany w „Monizie Clavier”: „wybili, panie wybili”, porównanie Polaków do świń tłoczących się przy korycie nie grzeszy ani subtelnością, ani oryginalnością. Ot, popłuczyny po Gombrowiczu i szukanie usprawiedliwienia własnej niemocy twórczej…

Co z tego, że Mrożek szczery. Że przyznaje się do złych uczuć – zawiści, zazdrości względem innych artystów, że z masochizmem analizuje swoje kalekie uczucia względem kobiet. Takie notatki to jeszcze nie literatura, to ledwie klimat nocy spędzanych przez trzeźwego człowieka z pijaczkiem-gawędziarzem: „kobiety były zawsze dla mnie niezwykle ważnymi ludźmi, od których byłem zależny w tym sensie, że nie mogłem (kto może) żyć bez tego, co tylko one mogły dać. Właśnie dać. Na łasce pańskiej. Nigdy właściwie nie miałem wrażenia, że tu chodzi o jakieś zdobywanie, raczej jałmużnę… (…) Ot, coś mi tam ktoś dawał, to i brałem, nawet z wdzięcznością, którą względnie łatwo można było mylić z uczuciem”.

[srodtytul]Dusza niewolnika[/srodtytul]

Dzięki takim wyznaniom widzimy, skąd Mrożek tak doskonale znał duszę niewolnika, człowieka sycącego się poniżeniem, czerpiącym z tego poniżenia dziwną satysfakcję, rozmiłowanego w swym upadku, w swej niższości.

W innym miejscu przyznaje się do braku niektórych doświadczeń w sprawach miłosnych i kończy niczym pisarz debiutant: „a w ogóle, brakuje mi doświadczenia w ogóle. Trzeba by przynajmniej porozmawiać z kimś doświadczonym”.

Żałośliwe to wszystko i męczące. Mrożek, wciąż niepewny swego głosu, swej pozycji, rozpaczliwie się zastanawia, jakie warunki zewnętrzne powinien spełnić, by stworzyć arcydzieło: pisać na maszynie czy odręcznie, palić tytoń czy nie, pić, pisać rano czy wieczorem… To wszystko oznaki wielkiego impasu twórczego, w jaki wpadł Mrożek po napisaniu najlepszych swoich dzieł.

Tym smutniejsze, że przecież wiemy, iż Mrożek już nie wzleci! Że owszem, napisze jeszcze później „Emigrantów” – ciąg dalszy epilogu „Monizy Clavier”. Ale ten rozpisany na dwa głosy żałosny lament niewolników powstanie właśnie na przekór Mrożkowym marzeniom o wybiciu się ponad martyrologię i niższość.

A próby stania się mędrcem? Zaowocują dziełami pokracznymi, nieudanymi, takimi jak skłamany „Portret” z finałem, gdzie donosiciel emeryt czyta zadenuncjowanemu przez siebie przyjacielowi wiersze Miłosza, czy „Alfa”, nad którym zasłonę milczenia chciał spuścić nawet życzliwy ponad miarę Mrożkowi Jan Błoński. A „Miłość na Krymie”, pełna banałów i niezręczności, która dopiero po gruntownych przeróbkach i dodatkach nadaje się do konsumpcji? Niestety: „Tango” pozostanie na zawsze szczytem twórczości Mrożka.

Obserwujemy więc tę ślepą uliczkę, tę wynikającą ze złego zdiagnozowania własnych talentów szamotaninę, tę grafomanię i cóż: zyskujemy mocne potwierdzenie związane z lokowaniem Mrożka w hierarchii literackiej.

Dla historyków, badaczy stosunków pisarz – władza, ma Mrożek w „Dzienniku” parę ciekawych rodzynków. Nie tai prób wypracowania modus vivendi z partią: „Marzyłem o neutralnym przymierzu z KC. Oni dadzą mi spokój, przeznaczą mnie na eksport, a ja będę się zagłębiał w duszę ludzką, starannie obchodząc rzeczywistość konkretną”. Nie kryje też wyrachowania towarzyszącego napisaniu głośnego listu protestującego przeciw interwencji Polski w Czechosłowacji. Jeszcze w kwietniu 1968 roku snuje marzenia o samoistnym rozwiązaniu impasu w relacjach z krajem: „Trochę mnie poprześladują, pozakazują, trochę ja się uniosę – nie tylko ambicją, ale i tym, że nie mogę sobie pozwolić na zatrzymywanie w szufladzie tego, co napisałem, po prostu muszę zarabiać. Czuję, że podświadomie zaczynam chcieć okoliczności, które by mnie popchnęły. Bo jeszcze chwila, jeszcze chwila, a zacznę wyglądać głupio. Zacznę wyglądać głupio przed innymi do tego stopnia, że zacznę wyglądać głupio przed sobą”.

Owszem, to ciekawe źródło do badań relacji polskich twórców i władzy, ale przecież wielkiej literatury albo wielkiego ducha to nie zwiastuje.

Jak nie od strony klasycznego mędrca, to może jako mistrz duchowej głębi próbuje zawojować świat chichotliwy kiedyś Mrożek. Naczytawszy się więc mądrych książek o wyobraźni magicznej, notuje: „Chcę znowu nawiązać ze sobą kontakt. Słyszeć swoje ślepe istnienie” (Niektóre zapiski z „Dziennika” naprawdę brzmią jak gotowe groteskowe kwestie postaci z kolejnej komedii Mrożka. Ale byśmy się naśmiali!).

Katując się Freudem, Jungiem, Levi Straussem, pewnej nocy wyśnił wreszcie archetypiczny sen, który przerobił na opowiadanie „We młynie, we młynie, mój Dobry Panie”, czym wzbudził zachwyt części krytyki polskiej. Wmawianie sobie wielkości i głębi zaowocowało więc wmówieniem części czytelników owej wielkości. Robienie jungizmów po Jungu to jednak intryga dość grubymi nićmi szyta. Ale Błoński i Nyczek dali się nabrać. I podjęli kreację Mrożka głębinowego. Mrożka ciemnego, tajemniczego. Który jednak nigdy nie istniał.

[srodtytul]Nad zwłokami Gombrowicza[/srodtytul]

Jest Mrożek jednym z nas. Jest bratem wszystkich tych, którzy, źle odczytawszy swe powołanie, swój talent, męczą się w nie swoich rolach i nadymają niepotrzebnie, nieświadomi swojej śmieszności. Jak wtedy, gdy Mrożek notuje swe głębokie refleksje o czasie, będące po prostu echem „Wyznań” świętego Augustyna, by parę stron później ze smutkiem skonstatować: „Bardzo jestem niedouczony”. Fakt.

Jest Mrożek jednym z nas, gdy zamartwia się upływającymi latami, gdy ubolewa, że wyrasta mu brzuch, „brzuch człowieka raczej chudego, najohydniejszy więc , tak zwany piłkarski”. Zapisujący swe jęki o niespełnieniu, o kłopotach z koncentracją, zmęczeniu.

No tak, ale po chwili znów uderza w górne tony i jeśli nie zwali go nadmiar alkoholu, gotów jest nudzić po kilkanaście stron, nadymając się na głębię i filozoficzność.

A jest przecież duchem niższym. Dowodem tego wizyta Gombrowicza, latem 1965 roku, który dosłownie wdeptuje Mrożka w ziemię. Mistrz, choć później podszczypywany, kąsany, szarpany za nogawki przez Mrożka niczym przez ratlerka, dominuje niepodzielnie. Okazuje się osobowością integralną, pewną siebie, jasną. Jeszcze na długo po wyjeździe Mrożek zachowa nabożny stosunek do mistrza. No tak, bo chociaż Gombrowicz cały z pozy, to jednak ta poza tworzyła jedność między Gombrowiczem-człowiekiem i Gombrowiczem-twórcą. Mrożek uderza w tony masochistyczne:

„Zaledwie przyjechał, widział się z nami nie dłużej niż pół godziny.

Przez niego nie śpię teraz w nocy.

A w ogóle… siła, co to jest?

Tacy, co czują siłę, interesują mnie szczególnie, bo oczywiście chciałbym takim zostać. Czasem wydaje się, że cała moja nędza, zakurzenie, ciamkanie, to tylko dlatego, że zgodziłem się żyć pod kocem. Wstydzę się mojego istnienia, nie mam odwagi stać się żyjącym faktem, żyję na pograniczu bezwładu i zawstydzenia.

Padrone. Wielka ambicja, wielkie obowiązki, wielka bezwzględność. A co do mnie, jedno tylko nie jest mi podrzędne, że ja nie chcę być podrzędny”.

Tutaj wychodzi na jaw największy problem Mrożka. Jego paradoksalna, jawiąca się jak przekleństwo losu, wtórność wobec Gombrowicza. Widać wyraźnie, że jeśliby Mrożek chciał ze swej słabości, podrzędności czynić atut, i tak musiałby podążać drogą Witolda, a czyniąc to, skazywać się nie tylko na nieoryginalność, ale i pośledniość.

Słabiej wykształcony, niezbyt sprawny w myśleniu abstrakcyjnym mógłby być co najwyżej zdrobniałym młodszym bratem wielkiego Witolda.

Zresztą w swoim „Dzienniku” raz po raz bywa właśnie takim żałosnym dość epigonem. Jego zanoty scenek z codziennego życia, które niczym u Gombrowicza mają układać się w miniatury filozoficzne czy nagłe wylewy strumienia świadomości myśliciela, zmierzające jednak szybko na mielizny i kwitowane przyznaniem się do nadużywania alkoholu… to wszystko znaki opętania Witoldem.

Ucieczka w klasycyzm, w powagę wydaje się Mrożkowi jedyną drogą wyzwolenia. Komentując jeden z listów autora „Ferdydurke” notuje: „(Gombrowicz) doradzając mi, co mam robić, postępuje on jak kobieta, która innej kobiecie doradza takie uczesanie, jakie sama stosuje”.

Po śmierci Gombrowicza Mrożek ze swoją maszyną do pisania odprawia prawdziwą orgię nad zwłokami mistrza. Pijany wystukuje zdania, starając się określić swoją pozycję wobec Witolda, uprawiać filozofię jak on, wypowiadać sądy o świecie, o formie, o miłości. Prawie słychać pijacką czkawkę przez zdania, które spływają spod klawiatury Mrożkowej maszyny do pisania. W końcu konstatuje: Gombrowiczowi było łatwiej, bo „jego sztuka była łatwiejsza niż moja (jej projekt).” Po czym płynie jeszcze przez chwilę, by w kolejnej notatce oznajmić: „Następnie zacząłem pić i piłem przez trzy dni”.

I dalej: „Oto niektóre małe pewniki: jestem do pewnego stopnia alkoholikiem. Stałem się nim tak, jak się zostaje alkoholikiem: nieznacznie, chyłkiem, nie mówiąc sobie bynajmniej, że się nim jest”.

[srodtytul]Motyl na pogrzebie[/srodtytul]

Degrengolada Mrożka trwa. Odłożywszy pisma filozoficzne i antropologiczne, przerzuca się na horoskopy, by w opisie cech zodiakalnego Raka szukać klucza do swej osobowości i twórczości.

Z tak żenującej sytuacji duchowej wyrywa go na chwilę śmierć żony, której przedtem nie poświęcał na kartach „Dziennika” żadnej uwagi, koncentrując się na własnym zagmatwanym życiu intymnym. O tym, że Mara (Maria Otremba-Mrożek) towarzyszy mu na emigracji, czytelnik dowie się po 190 stronach opisu życia we Włoszech!

Śmierć żony porusza w Mrożku pewne struny związane z duchowością, ale są to rzeczywiście ledwie przeczucia, że istnieje jakiś inny świat. Mrożek skupia się więc na wstępnych znakach: motylu trzepoczącym w listopadzie w kaplicy pogrzebowej, ptaszku uporczywie siadającym na samochodowym lusterku czy nagłym poczuciu obecności zmarłej, gdy pisarz pociesza się w ramionach innej. Wszystko to jednak mimo rozlewnej korespondencji nie osiąga poziomu literackiej krystalizacji i kończy się, jak wszystko w „Dzienniku” wezbranym bełkotem.

Czytając te żenujące zapiski, nie wiedzieć czemu prezentowane publicznie, można przytomnie zauważyć, że żart rysunkowy Mrożka (cytuję z pamięci): „Tato, czy istnieje życie pozagrobowe?” „Wyłącznie, synu” bije na głowę próby zanurzenia się autora w sferę duchową. Bo gość ma po prostu smykałkę do żartów!

No właśnie, lekturze towarzyszy bezustanne zdziwienie. Dlaczego? Dlaczego Mrożek zdecydował się na ujawnienie tak kompromitujących notatek?

Przecież trzy tomy korespondencji – z Wojciechem Skalmowskim, Janem Błońskim i Adamem Tarnem, – zawierały o wiele ciekawiej i mądrzej opracowany temat Mrożkowego rozwoju (czy też niedorozwoju). Przecież obsesje Mrożka, jego złudzenia, refleksje o świecie i Polsce, gdy artykułował je w listach do swoich przyjaciół, zyskiwały przynajmniej jako taką obróbkę pisarską. A tu? Słowotok, banały, wybitnie nieklasyczne i nieolimpijskie twory.

Sam autor na pytanie o powód publikacji „Dzienników” zwykł odpowiadać, że zrobił to dla pieniędzy. Można mieć nadzieję, że publikacja zapisków Mrożka oprócz wzbogacenia jego konta przyniesie także jeszcze jeden pozytywny skutek: otrzeźwi krytyków i ludzi teatru, którzy zwykli w dziełach zręcznego prześmiewcy dopatrywać się przemożnych głębi i katowali ludzi Mrożkiem ponurym, egzystencjalnym, apokaliptycznym.

To, co ostatnio zrobił w Teatrze Narodowym Jerzy Jarocki, próbując – na szczęście nie do końca skutecznie – wyrugować humor z „Tanga”, jest przecież jakimś kompletnym nieporozumieniem.

Fakt, że naszemu dramaturgowi zamarzyło się po trzydziestce zostać olimpijczykiem, nie powinien skłaniać wszystkich do przybierania śmiertelnie poważnych póz.

Dajmy Mrożkowi śmieszyć, pozwólmy rozbrzmiewać chichotowi na widowni, nie fałszujmy Mrożka i korzystajmy z tego, w czym był naprawdę dobry – z żartów, paradoksów, spięć. A reszta? Niech będzie milczeniem.

[i]Sławomir Mrożek, Dziennik. Tom 1. 1962 – 1969, Wydawnictwo Literackie 2010

Andrzej Horubała, pisarz, producent telewizyjny, ostatnio wydał powieść „Przesilenie”.[/i]

Pierwszy tom „Dziennika” Sławomira Mrożka jest lekturą przygnębiającą. Nie zmienią tego reklamiarskie okrzyki wznoszone przez naczelną tygodnika „Przekrój” Katarzynę Janowską, że oto otrzymujemy książkę przewyższającą Gombrowicza, czy głos basującego jej Tadeusza Nyczka kreującego Mrożka na głębokiego, pełnego tajemnic twórcę.

Książka jest pokraczna, w wielu miejscach żenująca i zwyczajnie nudna.

Oto bowiem na siedmiuset stronach obserwujemy skazane na porażkę wysiłki alkoholizującego się żartownisia, by stać się mędrcem. Zdobywszy międzynarodowy sukces dzięki dowcipnym sztukom i opowiadaniom, kończąc właśnie swoje najwybitniejsze utwory – „Tango” i „Monizę Clavier”, awansujące go prawie do pierwszej ligi pisarzy, Mrożek zapragnął nagle stać się twórcą serio. I pisany na emigracji „Dziennik” miał stać się poligonem tego przepoczwarzenia.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą