Katując się Freudem, Jungiem, Levi Straussem, pewnej nocy wyśnił wreszcie archetypiczny sen, który przerobił na opowiadanie „We młynie, we młynie, mój Dobry Panie”, czym wzbudził zachwyt części krytyki polskiej. Wmawianie sobie wielkości i głębi zaowocowało więc wmówieniem części czytelników owej wielkości. Robienie jungizmów po Jungu to jednak intryga dość grubymi nićmi szyta. Ale Błoński i Nyczek dali się nabrać. I podjęli kreację Mrożka głębinowego. Mrożka ciemnego, tajemniczego. Który jednak nigdy nie istniał.
[srodtytul]Nad zwłokami Gombrowicza[/srodtytul]
Jest Mrożek jednym z nas. Jest bratem wszystkich tych, którzy, źle odczytawszy swe powołanie, swój talent, męczą się w nie swoich rolach i nadymają niepotrzebnie, nieświadomi swojej śmieszności. Jak wtedy, gdy Mrożek notuje swe głębokie refleksje o czasie, będące po prostu echem „Wyznań” świętego Augustyna, by parę stron później ze smutkiem skonstatować: „Bardzo jestem niedouczony”. Fakt.
Jest Mrożek jednym z nas, gdy zamartwia się upływającymi latami, gdy ubolewa, że wyrasta mu brzuch, „brzuch człowieka raczej chudego, najohydniejszy więc , tak zwany piłkarski”. Zapisujący swe jęki o niespełnieniu, o kłopotach z koncentracją, zmęczeniu.
No tak, ale po chwili znów uderza w górne tony i jeśli nie zwali go nadmiar alkoholu, gotów jest nudzić po kilkanaście stron, nadymając się na głębię i filozoficzność.
A jest przecież duchem niższym. Dowodem tego wizyta Gombrowicza, latem 1965 roku, który dosłownie wdeptuje Mrożka w ziemię. Mistrz, choć później podszczypywany, kąsany, szarpany za nogawki przez Mrożka niczym przez ratlerka, dominuje niepodzielnie. Okazuje się osobowością integralną, pewną siebie, jasną. Jeszcze na długo po wyjeździe Mrożek zachowa nabożny stosunek do mistrza. No tak, bo chociaż Gombrowicz cały z pozy, to jednak ta poza tworzyła jedność między Gombrowiczem-człowiekiem i Gombrowiczem-twórcą. Mrożek uderza w tony masochistyczne:
„Zaledwie przyjechał, widział się z nami nie dłużej niż pół godziny.
Przez niego nie śpię teraz w nocy.
A w ogóle… siła, co to jest?
Tacy, co czują siłę, interesują mnie szczególnie, bo oczywiście chciałbym takim zostać. Czasem wydaje się, że cała moja nędza, zakurzenie, ciamkanie, to tylko dlatego, że zgodziłem się żyć pod kocem. Wstydzę się mojego istnienia, nie mam odwagi stać się żyjącym faktem, żyję na pograniczu bezwładu i zawstydzenia.
Padrone. Wielka ambicja, wielkie obowiązki, wielka bezwzględność. A co do mnie, jedno tylko nie jest mi podrzędne, że ja nie chcę być podrzędny”.
Tutaj wychodzi na jaw największy problem Mrożka. Jego paradoksalna, jawiąca się jak przekleństwo losu, wtórność wobec Gombrowicza. Widać wyraźnie, że jeśliby Mrożek chciał ze swej słabości, podrzędności czynić atut, i tak musiałby podążać drogą Witolda, a czyniąc to, skazywać się nie tylko na nieoryginalność, ale i pośledniość.
Słabiej wykształcony, niezbyt sprawny w myśleniu abstrakcyjnym mógłby być co najwyżej zdrobniałym młodszym bratem wielkiego Witolda.
Zresztą w swoim „Dzienniku” raz po raz bywa właśnie takim żałosnym dość epigonem. Jego zanoty scenek z codziennego życia, które niczym u Gombrowicza mają układać się w miniatury filozoficzne czy nagłe wylewy strumienia świadomości myśliciela, zmierzające jednak szybko na mielizny i kwitowane przyznaniem się do nadużywania alkoholu… to wszystko znaki opętania Witoldem.
Ucieczka w klasycyzm, w powagę wydaje się Mrożkowi jedyną drogą wyzwolenia. Komentując jeden z listów autora „Ferdydurke” notuje: „(Gombrowicz) doradzając mi, co mam robić, postępuje on jak kobieta, która innej kobiecie doradza takie uczesanie, jakie sama stosuje”.
Po śmierci Gombrowicza Mrożek ze swoją maszyną do pisania odprawia prawdziwą orgię nad zwłokami mistrza. Pijany wystukuje zdania, starając się określić swoją pozycję wobec Witolda, uprawiać filozofię jak on, wypowiadać sądy o świecie, o formie, o miłości. Prawie słychać pijacką czkawkę przez zdania, które spływają spod klawiatury Mrożkowej maszyny do pisania. W końcu konstatuje: Gombrowiczowi było łatwiej, bo „jego sztuka była łatwiejsza niż moja (jej projekt).” Po czym płynie jeszcze przez chwilę, by w kolejnej notatce oznajmić: „Następnie zacząłem pić i piłem przez trzy dni”.
I dalej: „Oto niektóre małe pewniki: jestem do pewnego stopnia alkoholikiem. Stałem się nim tak, jak się zostaje alkoholikiem: nieznacznie, chyłkiem, nie mówiąc sobie bynajmniej, że się nim jest”.
[srodtytul]Motyl na pogrzebie[/srodtytul]
Degrengolada Mrożka trwa. Odłożywszy pisma filozoficzne i antropologiczne, przerzuca się na horoskopy, by w opisie cech zodiakalnego Raka szukać klucza do swej osobowości i twórczości.
Z tak żenującej sytuacji duchowej wyrywa go na chwilę śmierć żony, której przedtem nie poświęcał na kartach „Dziennika” żadnej uwagi, koncentrując się na własnym zagmatwanym życiu intymnym. O tym, że Mara (Maria Otremba-Mrożek) towarzyszy mu na emigracji, czytelnik dowie się po 190 stronach opisu życia we Włoszech!
Śmierć żony porusza w Mrożku pewne struny związane z duchowością, ale są to rzeczywiście ledwie przeczucia, że istnieje jakiś inny świat. Mrożek skupia się więc na wstępnych znakach: motylu trzepoczącym w listopadzie w kaplicy pogrzebowej, ptaszku uporczywie siadającym na samochodowym lusterku czy nagłym poczuciu obecności zmarłej, gdy pisarz pociesza się w ramionach innej. Wszystko to jednak mimo rozlewnej korespondencji nie osiąga poziomu literackiej krystalizacji i kończy się, jak wszystko w „Dzienniku” wezbranym bełkotem.
Czytając te żenujące zapiski, nie wiedzieć czemu prezentowane publicznie, można przytomnie zauważyć, że żart rysunkowy Mrożka (cytuję z pamięci): „Tato, czy istnieje życie pozagrobowe?” „Wyłącznie, synu” bije na głowę próby zanurzenia się autora w sferę duchową. Bo gość ma po prostu smykałkę do żartów!
No właśnie, lekturze towarzyszy bezustanne zdziwienie. Dlaczego? Dlaczego Mrożek zdecydował się na ujawnienie tak kompromitujących notatek?
Przecież trzy tomy korespondencji – z Wojciechem Skalmowskim, Janem Błońskim i Adamem Tarnem, – zawierały o wiele ciekawiej i mądrzej opracowany temat Mrożkowego rozwoju (czy też niedorozwoju). Przecież obsesje Mrożka, jego złudzenia, refleksje o świecie i Polsce, gdy artykułował je w listach do swoich przyjaciół, zyskiwały przynajmniej jako taką obróbkę pisarską. A tu? Słowotok, banały, wybitnie nieklasyczne i nieolimpijskie twory.
Sam autor na pytanie o powód publikacji „Dzienników” zwykł odpowiadać, że zrobił to dla pieniędzy. Można mieć nadzieję, że publikacja zapisków Mrożka oprócz wzbogacenia jego konta przyniesie także jeszcze jeden pozytywny skutek: otrzeźwi krytyków i ludzi teatru, którzy zwykli w dziełach zręcznego prześmiewcy dopatrywać się przemożnych głębi i katowali ludzi Mrożkiem ponurym, egzystencjalnym, apokaliptycznym.
To, co ostatnio zrobił w Teatrze Narodowym Jerzy Jarocki, próbując – na szczęście nie do końca skutecznie – wyrugować humor z „Tanga”, jest przecież jakimś kompletnym nieporozumieniem.
Fakt, że naszemu dramaturgowi zamarzyło się po trzydziestce zostać olimpijczykiem, nie powinien skłaniać wszystkich do przybierania śmiertelnie poważnych póz.
Dajmy Mrożkowi śmieszyć, pozwólmy rozbrzmiewać chichotowi na widowni, nie fałszujmy Mrożka i korzystajmy z tego, w czym był naprawdę dobry – z żartów, paradoksów, spięć. A reszta? Niech będzie milczeniem.
[i]Sławomir Mrożek, Dziennik. Tom 1. 1962 – 1969, Wydawnictwo Literackie 2010
Andrzej Horubała, pisarz, producent telewizyjny, ostatnio wydał powieść „Przesilenie”.[/i]