Wiedziałem, że czerwonoskórzy Apacze, Siuksowie czy Mohikanie są słabsi, że biali odebrali im ziemię, godność, zamknęli w rezerwatach, okradli z wolności. Byłem, naturalnie, po stronie ofiar. Pomagać słabszym, wspierać przegranych, bronić skrzywdzonych – o to przecież chodziło.
Współczucie, śmiem twierdzić, to też najsilniejszy sentyment polityczny. I choć pierwsi zwolennicy demokracji liberalnej wychwalali głównie jej racjonalność, podkreślali, że wymiana argumentów, starcie racji, zderzenie opinii pozwala odkrywać wspólny interes, doświadczenie uczy czego innego. W demokracji wygrywają emocje. Nie rozum, nie chłodne ratio, nie kalkulacja, ale uczucia. Ba, im bardziej współczesna polityka demokratyczna zostaje wydana na łup mediów, im bardziej zależy od widzimisię telewizyjnych gwiazd, od tego, jak się wypadnie przed widzami, od kaprysu publiczności, tym element uczuciowości jest ważniejszy. Kto zatem może, stara się odgrywać rolę ofiary. Zabawne, jak niekiedy w stroju pokrzywdzonych występuje establishment, jak silne, zorganizowane i dzierżące władzę grupy przybierają pozory słabszych. Kto zdobywa współczucie, zdobywa władzę i przywileje.
Ciekawe, że tego mechanizmu, tak prostego, tak skutecznego, tak łatwego w użyciu, nigdy nie potrafił wykorzystać PiS. A przecież, w przeciwieństwie do wielu urojonych ofiar, bywał ofiarą rzeczywistą. W katastrofie smoleńskiej zginął prezydent, jego żona i najważniejsi politycy tej partii. Nie tylko oni, to prawda, jednak jeśli chodzi o znaczenie polityczne, ich było najwięcej. Podobnie to PiS był główną ofiarą w Łodzi. Zginął tam nie przypadkowy człowiek, ale działacz polityczny, i to – jak przyznał morderca – w zastępstwie Jarosława Kaczyńskiego.
Dlaczego ani Kaczyński, ani jego partia nie potrafią budzić współczucia? Może dlatego, że by budzić współczucie innych, samemu trzeba umieć wykazywać się empatią? Tymczasem politycy PiS zamiast po katastrofie smoleńskiej solidaryzować się z innymi ofiarami, zamiast występować jako depozytariusz wspólnego cierpienia, woleli walczyć o monopol na reprezentowanie tragedii. Poza tym, by budzić współczucie, trzeba umieć okazać słabość. I – last but not least – nie okazywać przewagi nad innymi.
A to, wydaje się, przerasta zdolności Jarosława Kaczyńskiego.