Gombrowicz celnie nakłuł polskie kompleksy, podkreślając, że powtarzanie kim i czym byliśmy oraz kto sławny na świecie był i jest Polakiem, nie wynika bynajmniej z poczucia dawnej dumy, tylko obecnej gorszości. Jemu zaś zależało na tym, by Polak był od niego wolny, a już na pewno nie leczył złego samopoczucia wątpliwym powinowactwem z największymi rodakami swymi: bo jaki jest związek między Ipścińskim a Kopernikiem. Autor „Trans-Atlantyku” wolał, żeby każdy Polak sam z siebie był zadowolony, z siebie dumny, a nie wyręczał się panteonem polskich świętych, samemu z sobą nic na lepsze nie robiąc.
Te kwestie Mikołaj Grabowski wydobył z całą mocą i był wierny Gombrowiczowi jak niektórzy rodacy myśli o przedmurzu chrześcijaństwa. Podążając ich wzorem, pozwolił sobie, niestety, na daleko idące uproszczenia. Pokazał bowiem Gombrowicza chill-outowego, softowego, popowego. Najogólniej mówiąc, oglądamy „Dzienniki” wystawione zgodnie z formułą tej świadomości społecznej Polaków, jaką profesor Paweł Śpiewak określił zdaniem: „Cała Polska pojechała na grilla”.
Reżyser pokazuje, jak Polacy odrzucili Polskę, jak ich nie obchodzi uniwersalizm, jak kwitnie kult jednostki (na szczęście własnej), jak rozmawiają o pieskach, jak się opalają w kraju i zagranicą, jak za dziewczynami i chłopakami się uganiają, gardząc dupiastym chłopem, a nawet podważając jego prawo do demokracji - mniejsze niż potentata przemysłowego.
Doskonale rozumiem Mikołaja Grabowskiego: Polak po dwóch wiekach bycia na służbie Polski ma prawo do siebie, ma prawo cieszyć się i bawić sobą. Szczególnie ostatnio Polak może czuć się zmęczony Polską. A jednak Gombrowicz pokazany w Imce jakiś taki płaski — a w każdym razie bardziej płaski niż w jego „Dziennikach”. Może Krzysztof Materna wypowiadając zdanie „Zrozumiałem i o mało mi żyłka od myślenia nie pękła” chciał powiedzieć — a jeśli nie chciał, podświadomie rzecz ujął — że Gombrowicz w spektaklu Grabowskiego za nadto uproszczony.
Reżyser pozałatwiał bowiem wszystkie ważne sprawy w pierwszych dwudziestu minutach, a potem gdy aktorzy tańczą tango, męczyłem się jakbym musiał oglądać „Taniec z gwiazdami”. A jak piosenki nam reżyser proponował — miałko się robiło niczym przy weekendowych programach stacji komercyjnych.
Śmiem twierdzić, że to nie Gombrowicz był wcale, ale jakiś jego drugorzędny, krewniak odmóżdżony: trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby nawet dla największej perwersji autor „Trans-Atlantyku” oglądał „You Can Dance” albo „Mam talent”. Chyba tylko po to, by zauważyć, że Polacy jak pijacy: od ściany do ściany chodzą. Z gęby, którą im Ojczyzna przyprawiła — uciekli w gębę Synczyzny: niedojrzałości, miałkości, powierzchowności. Że nie potrafią znaleźć złotego środka. I albo jesteśmy nadęci albo idiotyczni. W każdym razie jednostronni, skrajni, nie wyważeni. I zapominamy o gombrowiczowskiej formule, która pada w spektaklu Grabowskiego, choć on z jej użytku, niestety, nie robi. A chodzi o to, że gdy pan Witold przestawał z ziemianami - prowokował ich jako artysta, gdy zaś spotykał się z artystami - szukał dziury w całym jako konserwatywny ziemianin. Słowem — myślał krytycznie. Generalnie, myślał. Prowokował do myślenia, nie zaś łatwizny i nudy.