Naniesione poprawki nie zmieniły wiarygodności „Złotych żniw”

Naniesione w ostatniej chwili poprawki nie zmieniają zasadniczego obrazu wiarygodności „Złotych żniw”. Pełno w nich informacji wątpliwych lub po prostu nieprawdziwych. Krytyka źródła, jeśli w ogóle istnieje, jest humorystyczna

Publikacja: 19.02.2011 00:01

Naniesione poprawki nie zmieniły wiarygodności „Złotych żniw”

Foto: Fotorzepa, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

W 2008 roku dwóch dziennikarzy „Gazety Wyborczej” Piotr Głuchowski i Marcin Kowalski opublikowali zdjęcie grupy osób, które miały plądrować cmentarzysko na terenie dawnego obozu zagłady w Treblince. Podpis pod zdjęciem brzmiał następująco: „Kopacze z Wólki Okrąglik i sąsiednich wsi pozują do wspólnej fotografii z milicjantami, którzy zatrzymali ich na gorącym uczynku. W chłopskich kieszeniach były złote pierścionki i żydowskie zęby. U stóp siedzących: ułożone czaszki i piszczele zagazowanych”.

Fotografia zainspirowała Jana Tomasza Grossa do napisania eseju pod tytułem „Złote żniwa”, w którym przedstawił przemyślenia na temat stosunku Polaków do Holokaustu: „sygnał, że jest to fotografia z gatunku trophy pictures, to ułożone na kupkę z przodu piszczele i czaszki. Podobnie jak myśliwi obok upolowanej zwierzyny fotografowali się mordercy Żydów na miejscach egzekucji, albo prześladowcy zebrani wokół torturowanej ofiary, którą zmuszano publicznie do upokarzających czynności albo której, ku uciesze zebranej publiczności, obcinano brodę”.

Już po upublicznieniu maszynopisu „Złotych żniw” w okolicach Treblinki pojawili się dziennikarze „Rzeczpospolitej” Michał Majewski i Paweł Reszka. Z ich ustaleń wynika, że tak ważne dla Grossa zdjęcie przedstawia nie kopaczy uganiających się tam za kosztownościami ofiar Holokaustu, tylko zapewne ekipę porządkującą cmentarzysko. Skompromitowani dziennikarze „Wyborczej”, kręcąc i kombinując, jednak przyznali, że nie wiedzą, jakie były okoliczności zrobienia tego zdjęcia.

Cała sprawa postawiła Grossa w mało zręcznej sytuacji. Ale co? Miał się wycofać z publikacji „Złotych żniw? Dopisał więc do książki przypis, w którym rozprawił się z próbami podważania jego interpretacji spornej fotografii. Na początek stwierdził: „inna prawdopodobna interpretacja uchwyconego obrazu określa ludzi z okolicznych wsi jako spędzonych do porządkowania rozkopanych wcześniej mogił”. Ale dlaczego ta wersja jest zdaniem Grossa nieprawdziwa? Bo – pisze Gross – „trudno zignorować informację podaną dziennikarzom »Gazety Wyborczej« przez właściciela zdjęcia, który jednoznacznie nazwał znajdujących się na zdjęciu »zatrzymanymi na gorącym uczynku«” (s. 13).

Tak więc po zdemaskowaniu historii, która nosi wszelkie znamiona mistyfikacji, Gross w dalszym ciągu powołuje się na słowa dziennikarzy „Wyborczej”, którzy już się z całej sprawy wycofali. Po takim zabiegu autor powtórzył w książce wszystkie oskarżenia i insynuacje pod adresem ludzi z fotografii. Dodał nawet nowy akapit: „wiedza o handlu wokół obozów i transportów rzuca dodatkowe światło na nasze zdjęcie. Chłopi i chłopki z okolic Treblinki to nie tylko kopacze zajęci poszukiwaniem złota na terenie poobozowym. To doświadczeni handlarki i handlarze, rodzice przyjaciółek wachmanów, gospodynie gotujące dla nich pożywne obiady. Gospodarze odsprzedający pożydowskie zegarki i pierścionki”.

Ludzie z fotografii nie są więc tylko kopaczami. Teraz zostali rodzicami, którzy – wcześniej Gross pisze to wprost na stronie 64 – z chciwości wysyłali swoje córki w charakterze prostytutek do strażników Treblinki.

[srodtytul]Specyficzna kosmetyka[/srodtytul]

Omówiona kwestia fotografii znakomicie ilustruje intelektualną wiarygodność pisarstwa Grossa. Tu nie ma zasad naukowego warsztatu czy elementarnej uczciwości. Można swobodnie obrażać konkretnych ludzi, społeczności czy instytucje, nie dysponując na to wiarygodnymi podstawami. W słynnych już „Sąsiadach” Gross napisał, że biskup łomżyński Stanisław Łukomski przyjął od miejscowych Żydów w formie łapówki dwa srebrne lichtarze w zamian za to, że zapobiegnie pogromom. Szczególnie odrażające w tej sprawie miało być to, że biskup łapówkę wziął, ale słowa nie dotrzymał, bo nastąpił pogrom.

Ale w okresie, o którym pisał Gross (czerwiec – lipiec 1941 r.), żadna delegacja żydowska ze srebrnymi lichtarzami nie mogła dotrzeć do biskupa, bo ten nie powrócił jeszcze do swojej siedziby z miejsca, gdzie ukrywał się przed Sowietami.

Taką samą wiarygodność i odpowiedzialność za słowo prezentują „Złote żniwa”. Cała historia stosunków polsko-żydowskich została w niej zredukowana do polskiej żądzy mordowania i rabowania Żydów. Gross nawet tych Polaków, którzy w czasie Holokaustu ratowali żydowskich współobywateli, miesza z błotem, twierdząc, że ich pomoc to nie tyle pomoc, ile motywowany chciwością „rozłożony w czasie proces szantażu”.

Po upublicznieniu maszynopisu „Złotych żniw” za podobne „naukowe tezy” spadła na autora gruntowna krytyka. Ten jednak nic sobie z niej nie robi. Trudno się temu dziwić: gdyby chciał rzecz potraktować poważnie, musiałby swoje dzieło wyrzucić do kosza. Załatwił rzecz inaczej, dokonując małych stylistycznych poprawek, wpisując drobiazgi, które sugerują obiektywizm autora, ale tak naprawdę nie zmieniają sensu jego książki. Takie zabawy spowodowały, że w „Złotych żniwach” pojawiły się niekonsekwencje i sprzeczności.

Gross dopisał informację uzyskaną od historyka Bożeny Szaynok, że „znane są przypadki, kiedy proboszczowie w trakcie spowiedzi pouczali wiernych, że należy się przyzwoicie zachowywać w stosunku do Żydów” (s. 184). Ale dosłownie w następnym zdaniu stoi tak, jak było: że pytanie o brak zainteresowania losem Żydów w czasie Holokaustu „można (…) równie dobrze zadać wiejskim proboszczom we wszystkich miejscowościach, w których przed wojną zamieszkiwali Żydzi” (s. 184). No, chyba nie we wszystkich, skoro przynajmniej niektórzy z proboszczów zachowali się przyzwoicie, o czym w poprzednim zdaniu powiedziała dr Szaynok.

Najpoważniejszą merytoryczną zmianą, jaką w ostatniej chwili dokonano w książce, to liczba Żydów, rzekomo zamordowanych przez Polaków w czasie Holokaustu. Wcześniej miało to być „od100 do 200 tysięcy”. Teraz jest „kilkadziesiąt tysięcy”. Jako źródło autor podał liczne wywiady i artykuły, które ukazały się w ciągu ostatniego miesiąca w prasie. A co z poprzednią liczbą? Czyżby Gross przyznawał w ten sposób, że wyssał ją z palca? A teraz skąd nowe dane? Z gazet? A gdzie naukowe badania?

Na podstawie prasy autor poprawił w książce jeszcze wiele innych, drobnych detali, które stały się nawet obiektem żartów. Po moim artykule w „Rzeczpospolitej” (8.01) zmienił położenie obozu w Treblince na Mazowsze, bo poprzednio pisał o Podlasiu.

Jest oczywiste, że takie poprawki nie mogły zmienić zasadniczego obrazu wiarygodności „Złotych żniw”. Pełno w nich informacji wątpliwych, dyskusyjnych lub po prostu nieprawdziwych. Krytyka źródła, jeśli w ogóle istnieje, przedstawia obraz wręcz humorystyczny.

Na stronie 46 autor omawia książkę Racheli Auerbach, która swoją opowieść o kopaczach w Treblince zatytułowała „Polskie Kolorado”. Gross dokonał krytyki źródła i skomentował: „miało być zapewne eldorado”. Kłopot w tym, że Auerbach wiedziała, co pisze, bo gorączka złota miała miejsce nie w mitycznym miejscu w Ameryce Południowej, tylko w połowie XIX wieku właśnie na obszarze Kolorado.

Przy analizie źródeł przywoływanych w „Złotych żniwach” czasem trudno wyjść ze zdumienia. Na stronie 76 autor pisze: „Wojciech Lizak ocenił na pół miliona liczbę następców prawnych w pożydowskich sztetlach”. Po sprawdzeniu okazuje się, że chodzi o artykuł opublikowany w 2004 r. w „Tygodniku Powszechnym”. Nie znalazłem nigdzie pracy naukowej, jaką autor ten popełnił na omawiane tematy. W notce redakcyjnej przeczytałem tylko: „Wojciech Lizak (ur. 1951) jest prawnikiem i historykiem sztuki. Właściciel domu aukcyjnego, mieszka w Szczecinie. Publikował m.in. w: »Tygodniku Powszechnym«”.

Wszystko wskazuje na to, że informacja w sprawie liczby beneficjentów pożydowskiego mienia – notabene podana przez autora artykułu jako domysły – nie ma naukowej podbudowy. Nie kwestionuję, że pan Lizak jest solidnym właścicielem domu aukcyjnego, ale jeżeli ja miałbym podać za nim jakieś liczby, to chciałbym czegoś więcej.

Wiele informacji w książce Grossa zaczerpnięto z podobnych źródeł bez żadnej weryfikacji. Dane typu „jedna pani drugiej pani”, uwagi przekazywane autorowi ustnie przez inne osoby lub w ogóle historie niedające się zweryfikować. Kilka z nich zostało usuniętych podczas ostatnich przeróbek. Większość innych nadużyć, które wytknięto Grossowi po upublicznieniu maszynopisu książki, nie zostało poprawionych.

Autor „Złotych żniw” konsekwentnie sięga po książkę historyka Emanuela Ringelbluma „Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej”. Tylko, jak wytykano to Grossowi, książka ta powstawała w bunkrze, w którym autor ukrywał się do śmierci w 1944 r. Nie mógł tam wówczas prowadzić żadnych badań, a jego książka nie ma poważniejszych walorów naukowych. Autor „Złotych żniw” powtarza na przykład za Ringelblumem, że funkcjonariusze granatowej policji zamordowali w czasie wojny kilkadziesiąt tysięcy Żydów. Pisałem o tym w styczniu – a Gross mój artykuł czytał – że to liczba wyssana z palca. Nie usunął jednak tych słów, bo to – choć nieprawdziwe – najwyższe liczby, jakie znalazł.

Inne twierdzenia książki krytykowałem już kilka razy, po raz pierwszy po opublikowaniu „Strachu”. Niektóre z nich w całości powtórzono w „Złotych żniwach”. Rozmaite podawane przez autora „prawdy” na temat działań Polaków i okoliczności śmierci Żydów często w ogóle nie mają podstaw źródłowych. Autor pisze na przykład: „należy się domyślać, że torturowanie Żydów i gwałcenie Żydówek było wówczas powszechnym zjawiskiem” (s. 104). Czy w tak poważnej kwestii nie powinno się prezentować coś więcej niż tylko swoje domysły?

[srodtytul]Nauka pełna ułomności[/srodtytul]

Ostateczna wersja „Złotych żniw” nie jest, jak sądzę, dziełem wyłącznie Grossów. Widać w niej pracę nad przypisami wykonaną przez środowisko naukowców związanych z Centrum Badań nad Zagładą Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk kierowanego przez prof. Barbarę Engelking-Boni, na co dzień publikujących głównie w piśmie „Zagłada Żydów”. Część z nich wspiera autora „Złotych żniw” w mediach, pisząc artykuły i dając wywiady. To z ich prac garściami czerpał Gross, czyniąc swoje „Złote żniwa”.

Kłopot polega na tym, że z jakością publikacji z „Zagłady Żydów” bywa różnie. Jednym z ważniejszych wykorzystywanych tu źródeł są tak zwane sierpniówki, czyli powojenne akta spraw karnych osób uznanych za niemieckich kolaborantów. Bo do takich zaliczano po wojnie także osoby zabijające Żydów. Dość wątpliwy wydaje mi się pomysł, by na wypadkach tak skrajnych, że aż trafiły przed powojenne sądy, budować generalny obraz polskiej prowincji. To mniej więcej tak, jak by dziś opisywać kondycję polskiej rodziny na podstawie akt sądów rodzinnych w sprawie o pozbawienie praw rodzicielskich. Wyjdzie na to, że większość rodziców to alkoholicy, a reszta bije i gwałci swoje dzieci.

Entuzjastyczny wstęp do „Złotych żniw” napisał redaktor naczelny „Zagłady Żydów” prof. Jan Grabowski. To właśnie on szereg dotychczasowych ustaleń innych naukowców kwestionuje między innymi na podstawie sierpniówek. Między innymi na podstawie jego ustaleń Gross co rusz wysuwa oskarżenia pod adresem Kościoła katolickiego: „Grabowski po przeczytaniu akt kilkuset sierpniówek stwierdził ze zdumieniem, że słowo ksiądz nie pojawia się w nich ani razu” (s. 183).

Taki wniosek odebrałem optymistycznie. Widać, że księża nie uczestniczyli w zabójstwach Żydów, nie byli ani podżegaczami, ani takich przypadków świadkami, co czasem im imputowano. Grabowski i Gross widzą to inaczej. Dla nich nieobecność księży w sierpniówkach to dowód na „brak reakcji księży katolickich na zbrodnię ludobójstwa rozgrywającą się dokładnie w miejscu, gdzie pełnili służbę duszpasterską – zbrodnię, w której, jak wiemy, uczestniczyła miejscowa ludność” (s. 184).

Parafia to czasem dziesiątki kilometrów kwadratowych, często kilkanaście wiosek. Wiele znanych mi morderstw na Żydach miało miejsce na obrzeżach wsi, w stodole, w bunkrze, na polu czy w lesie. Nie zakładam, że potencjalni mordercy, powziąwszy swoje okrutne zamiary, w pierwszej kolejności biegli do parafii, by powiadomić księdza. Jeżeli nawet taki dowiedział się o sprawie od parafian post factum, to o jego reakcji nie będzie śladu w powojennych aktach sądowych (sierpniówkach). Bo te powstały nie jako kronika życia prowincji, tylko próba uchwycenia czynów przestępczych bardzo konkretnych osób.

Grabowski stwierdził, że księży w aktach nie ma. Jak nie ma, to wszyscy są odpowiedzialni bez udowodnienia żadnemu z nich winy?

[srodtytul]„Elity”[/srodtytul]

Gross oraz naukowcy z Centrum Badań nad Zagładą chętnie udowadniają, że przestępstw na Żydach dopuszczały się także polskie elity. Cytowany w „Złotych żniwach” prof. Grabowski na podstawie spraw karnych niemieckich sądów ustalił, że szmalcownictwem zajmowali się generalnie Polacy: „odnajdujemy [tu] wszystkie grupy społeczne: robotników wykwalifikowanych, urzędników, artystów, chłopów, handlarzy, cukierników (…), a nawet korepetytora języka francuskiego. Szantażystą o najlepszej paranteli był niewątpliwie młody hrabia” (s. 155). Powyższe ustalenia uznałbym za znaczące, gdyby Grabowski znalazł jeszcze jednego korepetytora albo drugiego hrabiego. Na razie trudno uznać, że wyniki jego ustaleń można przenieść na całe polskie społeczeństwo. Bo grupa badana przez Grabowskiego liczyła 73 osoby.

W innym fragmencie Gross przywołuje opublikowane w „Zagładzie Żydów” wyniki badań Aliny Skibińskiej i Jakuba Petelewicza. Na ich podstawie napisał, że „na kieleckiej wsi w czasie wojny Żydów mordowali także przedstawiciele lokalnej elity: bezpośredni wykonawcy, najbardziej aktywni uczestnicy zbrodni, pozostawali często wybitnymi członkami społeczności lokalnej. Niektórzy, o czym czytaliśmy wcześniej, należeli po wojnie do partii komunistycznej i odnajdujemy ich w personelu Milicji Obywatelskiej” (s. 93). Ale potraktowanie funkcjonariuszy PPR i MO jako lokalnej elity to wierzchołek góry kuriozów zawartych w tekście Skibińskiej i Petelewicza. Jeżeli ktoś poważniej zajmuje się epoką, łatwo ustali, że tuż po wojnie struktury MO i PPR były jednym z najważniejszych źródeł przestępczości na polskiej prowincji. Wobec wrogości autentycznych elit i ludzi zwyczajnie przyzwoitych, wobec klasowych metod doboru, do MO, UB i PPR masowo napłynął lumpenproletariat i byli członkowie komunistycznej partyzantki oraz zwykli kryminaliści. Zapewne do polskiej elity Petelewicz i Skibińska zaliczyliby nie byle kogo, bo komendanta MO w Siedlcach Stanisława Laskowskiego, który też trafił na to elitarne stanowisko z komunistycznej partyzantki. Świadek jego działalności z czasów wojny napisał: „uprawiał bandyckie roboty, nie polityczne. (…) konie sprzedawali, a pieniądze szły na wypicie i pohulanki. Gwałcili kobiety, nawet matki i córki razem. Kładli im granaty na pierś i gwałcili, rabowali ubrania, futra, pieniądze, biżuterię i różne przedmioty wartościowe (…) w zakonie zabrali dwa konie z wozem. Gdy zakonnice wyśledziły ich i przyszły do lasu po konie, to (…) nastraszyli je, a gdy to nie wystarczyło, to się rozebrali do naga i różne szopki przedstawiali”.

Tuż po wojnie poszczególne struktury MO i UB rabowały ludzi, kradły depozyty aresztowanych. Obrączki, pierścionki i łańcuszki wędrowały do KC PPR, gdzie przyjmował je do partyjnej kasy sekretarz PPR Władysław Gomułka. Zachowały się pokwitowania. W terenie było tylko gorzej. O jakich elitach mówimy?

W innym fragmencie swojego artykułu z „Dziejów Zagłady” Skibińska i Petelewicz twierdzą, że wielu morderców Żydów z granatowej policji nie stanęło po wojnie przed sądem, bo kryli ich dawni koledzy z przedwojennej policji, którzy pracowali w MO i UB. Granatowa policja została natychmiast rozwiązana przez komunistów jako – po części zasłużenie – formacja kolaborująca z Niemcami. Jej byli członkowie nie mieli szans na dostanie się do MO, a tym bardziej do UB. Bez porównania większą szansę na służbę mieli tu wiejscy lumpenproletariusze – mordercy Żydów, a nawet przedwojenni recydywiści. MO jako polskie elity? Przedwojenni policjanci robiący karierę w milicji? Jak głębokiej trzeba ignorancji, żeby wypisywać takie nonsensy?

Ostatnio pojawiają się, głosy, że „Złote żniwa” to książka wiarygodna, bo podawane w niej fakty były wcześniej opisywane przez innych historyków. Spróbuję zgadnąć których. Może prof. Grabowskiego, Jakuba Petelewicza i Alinę Skibińską w „Zagładzie Żydów”?

[srodtytul]Nauka intencjonalna[/srodtytul]

Można postawić pytanie, dlaczego Gross i wspierający go naukowcy z takim uporem próbują udowodnić, że w procederze szmalcownictwa czy mordowania Żydów brali udział przedstawiciele polskich elit? Chyba dlatego, że wtedy można łatwiej przenieść odpowiedzialność za te czyny z poszczególnych osób na społeczeństwo. Wygląda to na nadużycie intencjonalne, ale nie można tu wykluczyć dość specyficznego postrzegania Polaków. Ładnie zademonstrowała go w „Kropce nad i” wspomniana prof. Engelking-Boni (9.02.2011 r.). Na pytanie dotyczące różnicy pomiędzy sytuacją żydowskich uciekinierów na wsi i w mieście, odpowiedziała: „w mieście nie było tylu mordów, bo to nie było takie proste, nie było co zrobić z ciałem”.

Tak więc Polacy nie mordowali Żydów w mieście głównie dlatego, że mieliby problem, gdzie ich potem zakopać. Nie ma co się oburzać, bo chyba to w tym środowisku poglądy typowe. We wstępie do „Złotych żniw”, opisując generalną postawę Polaków do Holokaustu, Grabowski, wspierając odkrycia Grossa, uważa, że dzieliła się ona na dwie zasadnicze postawy w takiej oto kolejności: „dokonanie fizycznego unicestwienia lub też akceptację dla tego unicestwienia”. No, na szczęście zaczęła się wojna i w tym pierwszym dziele trochę pomogli Polakom Niemcy.

Jak widać, mamy do czynienia ze specyficzną wizją świata, a lekka intencjonalność widoczna tu jest na każdym kroku. W programie Moniki Olejnik prof. Engelking-Boni opowiedziała o zdarzeniu z okolic Połańca, kiedy jeden z żydowskich uciekinierów przyszedł w niedzielę do wiejskiej chaty i poprosił o pomoc. Jednak kilku chłopów pijących w niej wódkę nie pomogło mu, tylko zaprowadziło na posterunek.

Opowiadając tę smutną historię, prof. Engelking-Boni wtrąciła nieco sztucznie, w środek zdania, że wydarzenie to miało miejsce w niedzielę, „po sumie, jak się można domyślać”. Szczerze wątpię, czy na co dzień pani profesor określa porę dnia w oparciu o rytm liturgiczny. Więc po co ten wtręt z domysłami, czy było już przed sumą czy nie? Przecież nie wiemy nawet, czy ci ludzie w ogóle chodzili do kościoła.

Otóż taka retoryka pozwala na związanie czterech pijanych chłopów denuncjujących Żyda z Kościołem katolickim. To dość częsty zabieg stosowany w tekstach wychodzących spod pióra naukowców centrum prof. Engelking-Boni. Tu opisując działania rozmaitych prowincjonalnych mętów, denuncjatorów i morderców Żydów, wręcz należy dodawać, że byli oni wyznania rzymskokatolickiego. Takie metody opisu rzeczywistości, stosowane i u Grossa, przypominają endeckie gazety z lat 30. Tam chętnie opisywano sceny z życia złodziei, komunistów i prostytutek z satysfakcją podkreślając, że opisywani są wyznania mojżeszowego. Tamte artykuły powszechnie uznawano za antysemickie. Ale o Polakach i katolikach? A jakże, wolno. W całym wystąpieniu prof. Engelking warto podkreślić jeszcze inny fragment korespondujący z treścią pamfletów Grossa. Stwierdziła ona, że Polacy są co najmniej współodpowiedzialni za Holokaust. Nim redaktor Olejnik dała jej szansę na skorygowanie wypowiedzi, w studiu padło: „jest coś takiego jak wina metafizyczna, o czym pisał Karl Jaspers. (…) być może ponosimy jakiś rodzaj tej metafizycznej winy za to, co na naszej ziemi, za którą my jesteśmy odpowiedzialni, w czasie wojny się działo”. A więc mówienie o polskich obozach zagłady, przynajmniej w metafizycznym sensie, jest jak najbardziej uzasadnione.

[srodtytul]Metafizyczna przemoc[/srodtytul]

Parareligijne nonsensy wypisywane w „Złotych żniwach” idą w parze z brakiem zainteresowania faktami. To samo dotyczy metafizycznych dywagacji prof. Engelking-Boni. Zapytana w programie o liczbę Żydów zabitych przez Polaków w czasie Holokaustu, powiedziała wprost, że rzetelna rekonstrukcja przeszłości ma dla niej drugorzędne znaczenie: „jest pewna presja również na nas jako badaczy, żebyśmy mówili o liczbach. Mnie się wydaje, że to jest ślepy zaułek”.Takie stanowisko, z punktu widzenia nauki, jest nie do przyjęcia. Żeby poważnie rozmawiać o tak trudnych kwestiach, najpierw trzeba ustalić kto, gdzie i dlaczego. Musimy wiedzieć, ilu Żydów zginęło, z jakiej przyczyny i w jakich okolicznościach. Dopiero jak to ustalimy, możemy próbować zastanowić się, co to wszystko znaczy. Ale prof. Engelking twierdzi, że badania naukowe to ślepy zaułek i proponuje inny tok narracji: „Holokaust to jest nasza sprawa. Holokaust należy do historii Polski. (…) Jesteśmy coś winni tym ludziom, których żeśmy wydali, zamordowali. (…) Powinniśmy o nich przynajmniej porozmawiać. Przynajmniej zastanowić się, co się działo, jakiego cierpienia myśmy im przysporzyli”.

Mam poważne obawy, czy taka ucieczka od rzeczywistości w świat mistycyzmu i metafizyki jest tylko intelektualną skazą. Jak nie będziemy rozmawiali o faktach, tylko o bólu, to skąd weźmiemy dane na temat rozmiarów tego cierpienia? Czy nie z pamfletów Grossa? Poza tym jestem przeciwny wypowiadaniu się za milionowe zbiorowości. W każdym bądź razie do mówienia w moim imieniu „żeśmy Żydów wydali, zamordowali”, nie dawałem nawet metafizycznej legitymacji.

Zadaniem historyka jest relacjonowanie wyników swoich badań, a nie obnoszenie się ze swoim cierpieniem. Podzielam empatię dla ofiar, ale na tym lepiej skupiać się po godzinach pracy. Czyli, jak powiedziałaby prof. Engelking-Boni, po popołudniowej modlitwie albo najlepiej w okolicach nieszporów. Wcześniej trzeba wszystkie wysiłki skupić na solidnych badaniach, które nie są ślepym zaułkiem, tylko czymś pierwszorzędnym. A jest o czym rozmawiać. Bo nie ma jeszcze solidnej pracy naukowej na temat liczby Żydów zabitych przez Polaków w czasie Holokaustu. Współczesny stan opublikowanych badań nie potwierdza nawet kilku procent publicznie podawanej liczby ofiar. Dane podawane w tej materii przez Grossa w „Złotych żniwach” i prof. Engelking-Boni to w sumie dość wątpliwe sprawy, jeśli nie fantasmagorie.

Ale wspomniana autorka odrzuca rozmowę o liczbach i domaga się, byśmy sobie opowiadali, jak mordowaliśmy i wydawaliśmy Żydów. To stosowanie odpowiedzialności zbiorowej, absurdalne obciążanie metafizycznymi winami tych, którzy nic złego nie zrobili, nawet ludzi urodzonych po wojnie. To sprytny sposób na narzucenie własnej, jednostronnej wizji historii. To szantaż, żądanie podporządkowania, bo przecież negatywna odpowiedź na takie dictum zostanie przedstawiona jako „niechęć Polaków do opowiedzenia sobie jak mordowali Żydów”.

Nie zgadzam się na takie zamykanie naukowej dyskusji, bo nad metafizykę przedkładam powagę i wiarygodność nauki. Obawiam się jednak, że metafizycy są ludźmi tak głębokiej wiary, że sobie poradzą i bez dialogu.

[srodtytul]Klasa naukowca[/srodtytul]

Jan Tomasz Gross chętnie podkreśla filozoficzną głębię swoich obserwacji, sięgając po Drogę Krzyżową, Golgotę, zdjętego z Krzyża Chrystusa. Ale czasem zdarza mu się na chwilę porzucić chóry anielskie i zstąpić na ziemię w celach, że tak powiem, nieco przyziemnych. Na przykład tuż przed zamknięciem książki dopisał w niej akapit dotyczący znanego działacza politycznego i członka władz Polski Podziemnej Stefana Korbońskiego. Natknąwszy się na jego nazwisko, z zaskoczeniem uznałem, że coś się z Grossem pozytywnego stało, skoro zechciał wspomnieć Polaka zasłużonego w dziele ratowania Żydów. Czyżby postanowił przedstawić bardziej wyważony obraz zachowań Polaków?

Ale we fragmencie poświęconym Korbońskiemu nie ma ani słowa o jego zasługach dla ratowania Żydów, odznaczeniu go w 1980 r. medalem Yad Vashem dla Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Są tu wyłącznie epitety pod jego adresem autorstwa Marii Dąbrowskiej i Jarosława Iwaszkiewicza. Ten ostatni zapisał w „Dziennik”: „przeraża krótkowzroczność i głupota tego faceta. Ani jednej szerszej myśli, ani jednej idei politycznej”.

Cały fragment o Korbońskim został wklejony do książki sztucznie, bez logicznego związku z otaczającą go narracją. Nie miałem wątpliwości, że za całą sprawą muszą stać jakieś pozanaukowe względy. Okazało się, że miałem rację.

Otóż w antrakcie pomiędzy upublicznieniem maszynopisu „Złotych żniw” a powstaniem wersji ostatecznej książki, Gross pilnie śledził wypowiedzi swoich stałych krytyków. Należy do nich prof. Jerzy Robert Nowak, który o rozmaitych nadużyciach czynionych w publicystyce amerykańskiego autora napisał oddzielną książkę. Sposób argumentowania prof. Nowaka może budzić sprzeciw, ale, jak widać, wszyscy (a przede wszystkim Gross) uważnie go czytają.

24 stycznia w tygodniku „Niedziela” Nowak opublikował artykuł „Gross znów kłamie”, cytując w nim kilku znanych Polaków, którzy negatywnie wypowiedzieli się na temat bohatera. Jednym z nich był Jerzy Giedroyc, człowiek bardzo zaangażowany w dialog polsko-żydowski. Ten miał pisać w 1981 r. w liście do Jana Nowaka-Jeziorańskiego: „Gross i jego żona to osoby nafaszerowane kompleksami, a ich wykłady „uniwersyteckie” mają w kraju (poza kręgiem ich przyjaciół) jak najgorszą opinię”.

Wśród krytyków Autora „Złotych żniw” prof. Nowak wymienił i Korbońskiego, który miał ostro napiętnować różne kłamstwa Grossa na łamach „Zeszytów Historycznych”, a przed śmiercią w 1989 r. zarzucił mu, że obciąża Polaków niepopełnionymi winami w nadziei, że przyniesie mu to korzyści osobiste.

Przeczytawszy artykuł prof. Nowaka Gross, niczym Tuhaj-bej w „Potopie”, wyraźnie się rozsierdził. O Giedroyciu nie mógł pisnąć ani słowa, bo tego by mu nie darowała „Wyborcza”. Ale żadną siłą nie mógł oprzeć się pokusie naplucia na jednego ze Sprawiedliwych, Stefana Korbońskiego.

[srodtytul]Ból prawdy[/srodtytul]

Za najbardziej znaczącą zmianę w ostatecznej wersji „Złotych żniw” trzeba chyba uznać passus dotyczący Polaków szukających żydowskiego złota w okolicach obozu Auschwitz-Bierkenau. Gros dopisał: „o eksploatacji (…) przez okoliczną ludność prochów miliona Żydów zamordowanych w Auschwitz były pracownik Państwowego Muzeum Auschwitz-Bierkenau pisze na forum internetowym: Proceder ten polegał na tym, że pod osłoną nocy pakowano worki z prochami na jakiś środek transportu, a później płukano w Wiśle. Tak! Dokładnie tak jak podczas gorączki złota na Dzikim Zachodzie (…) Nie jest tajemnicą, że całe Pławy Harmęże, i połowa Brzezinki wybudowana jest za żydowskie złoto. Jeszcze długo po wojnie jechały codziennie całe karawany wozów z urobkiem na płuczkę i to z całkiem odległych wiosek”. (s. 51).

[wyimek]Ludzie z fotografii nie są już tylko kopaczami. Zostali rodzicami, którzy z chciwości podsyłali córki strażnikom Treblinki[/wyimek]

W przypisie Gross podał źródło, z którego zaczerpnął tą informację: „wpis na blogu Krzysiafish-przemyślenia. blog na stronie onet.pl”. Otóż o autorze bloga tak naprawdę nic nie wiadomo: skąd ma te informacje i czy rzeczywiście pracował we wspomnianym muzeum. Nic konkretnego w tej kwestii nie mogłem ustalić. Zamiast tego uważnie przeczytałem blog „krzysifisha”, co zmieniło moje wcześniejsze, dość sceptyczne nastawienie na temat sensu wykorzystywania tego rodzaju źródeł w pracach mających aspiracje naukowe. Szkoda tylko, że autor nie skorzystał z tego źródła w znacznie szerszym zakresie. Szczególnie przypadł mi do gustu wpis o „bohaterze narodowym Jaruzelskim, którego ścigają oszołomy z IPN” oraz ten o wariatach z krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. Uważam też, że poważny historyk nie może przejść obojętnie obok poezji „krysifisha” na temat Lecha Kaczyńskiego powstałej kilka dni po katastrofie smoleńskiej: Wiersz nosi tytuł „Śmierć wodza”: „zapłakały lasy, zapłakały gaje! Nasza Ojczyzna Polska sierotą zostaje. Osierociłeś nas o Wielki Przywódco Narodu, zostawiając zapłakanych i pełnych Twej miłości głodu! Płacze cały świat, płacze Europa. Razem ze swoim bratem, byłeś kawał chłopa!”.

Trochę szkoda mi prof. Grabowskiego, który napisał we wstępie do najnowszego dzieła Grossa: „»Złote żniwa« to książka aż do bólu prawdziwa” (s. 12).

W mocno niezręcznej sytuacji Gross postawił też innych naukowców z Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, którzy pracowali nad publicznym uwiarygodnieniem „Złotych żniw” i ich autora. Dawali wywiady, pisali artykuły, uzupełniali jego książkę aparatem naukowym. Wygląda na to, że cała ekipa miotała się po dziurawej balii z napisem „historiografia Grossa”, łatając co się da, a sam bohater z drugiej strony wiercił nowe dziurki w pokładzie. Przecież wszyscy znamy pana profesora od wielu lat. Nie powinniście państwo gdzieś go izolować i przerobić książkę sami?

[i]Piotr Gontarczyk jest historykiem i politologiem, pracownikiem IPN. Artykuł jest wyrazem osobistych poglądów autora[/i]

W 2008 roku dwóch dziennikarzy „Gazety Wyborczej” Piotr Głuchowski i Marcin Kowalski opublikowali zdjęcie grupy osób, które miały plądrować cmentarzysko na terenie dawnego obozu zagłady w Treblince. Podpis pod zdjęciem brzmiał następująco: „Kopacze z Wólki Okrąglik i sąsiednich wsi pozują do wspólnej fotografii z milicjantami, którzy zatrzymali ich na gorącym uczynku. W chłopskich kieszeniach były złote pierścionki i żydowskie zęby. U stóp siedzących: ułożone czaszki i piszczele zagazowanych”.

Fotografia zainspirowała Jana Tomasza Grossa do napisania eseju pod tytułem „Złote żniwa”, w którym przedstawił przemyślenia na temat stosunku Polaków do Holokaustu: „sygnał, że jest to fotografia z gatunku trophy pictures, to ułożone na kupkę z przodu piszczele i czaszki. Podobnie jak myśliwi obok upolowanej zwierzyny fotografowali się mordercy Żydów na miejscach egzekucji, albo prześladowcy zebrani wokół torturowanej ofiary, którą zmuszano publicznie do upokarzających czynności albo której, ku uciesze zebranej publiczności, obcinano brodę”.

Już po upublicznieniu maszynopisu „Złotych żniw” w okolicach Treblinki pojawili się dziennikarze „Rzeczpospolitej” Michał Majewski i Paweł Reszka. Z ich ustaleń wynika, że tak ważne dla Grossa zdjęcie przedstawia nie kopaczy uganiających się tam za kosztownościami ofiar Holokaustu, tylko zapewne ekipę porządkującą cmentarzysko. Skompromitowani dziennikarze „Wyborczej”, kręcąc i kombinując, jednak przyznali, że nie wiedzą, jakie były okoliczności zrobienia tego zdjęcia.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą