Roman Graczyk precyzuje swoje zarzuty o współpracę z SB

Z punktu widzenia SB nie miało znaczenia, że ten czy ów, traktowany przez nią jako „osobowe źródło informacji”, sam oceniał swoje spotkania jako „rozmowy polityczne”

Publikacja: 02.04.2011 01:01

Roman Graczyk precyzuje swoje zarzuty o współpracę z SB

Foto: Rzeczpospolita

Red

Dyskusja o mojej książce szczęśliwie wydaje się wchodzić w fazę merytorycznego sporu. Pierwszą jaskółką tego rzeczowego podejścia był po trosze tekst Henryka Woźniakowskiego („Cena zmagania", „Rz", 5 – 6 marca). Odpowiedziałem nań („Nie słuchać łotra", „Rz", 12 – 13 marca) w części, w jakiej dotyczył tego, co prezes Znaku – moim zdaniem – zrozumiał opacznie. Chętniej jednak wdam się w polemikę w tej części, gdzie mamy po prostu  inne poglądy.

Najważniejsze w tekście Woźniakowskiego są dwa fragmenty, które dotyczą moich ostatecznych wniosków co do uwikłania czworga osób ze środowiska „Tygodnika" w kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Chodzi o to, czy można te kontakty określić mianem współpracy z SB. Pisze Henryk Woźniakowski: „Graczykowa klasyfikacja tych wątków [rozróżniam informowanie o wewnętrznych sprawach środowiska, pomoc ekspercką oraz rozmowy polityczne – R.G.] jest arbitralna i wszystkie trzy można z równym powodzeniem zakwalifikować jako rozmowy »polityczne«".

W konkluzji zaś dodaje: „Graczyk jednoznacznie zarzuca współpracę czwórce osób należących do czołówki środowiska, przyznając zarazem, że nie wie, jak ją zdefiniować: jest to współpraca »inedite« (szczególnego rodzaju). Chciałoby się na to odpowiedzieć: jeśli nie wiesz, jaki kształt przybrała ta rzekoma współpraca, jeśli dowodzisz jej na podstawie resztek dokumentów, poszlak oraz słabych hipotez, jeśli wiemy już dziś bez wątpliwości, że zapisywano nieraz jako TW osoby bez ich wiedzy, jeśli znane są przypadki postępowań dyscyplinarnych wobec funkcjonariuszy UB za defraudacje finansowe – to zabójcze moralnie wnioski wobec starszych kolegów nieuchronnie obracają się swym moralnym ostrzem przeciwko ich autorowi".

Jest tu kilka ciekawych kwestii. Po pierwsze – co to są „rozmowy polityczne z SB"; po drugie – problem rzetelności procedur SB; po trzecie – problem siły dowodowej zachowanej dokumentacji. A wszystko sprowadza się do pytania: co jest, a co nie jest współpracą ze Służbą Bezpieczeństwa?

„Rozmowy polityczne"?

Z punktu widzenia Służby Bezpieczeństwa nie miało, rzecz prosta, żadnego znaczenia, że ten czy ów, traktowany przez nią jako „osobowe źródło informacji", sam oceniał swoje spotkania jako „rozmowy polityczne". Jeśli jednak używam w książce tego konceptu jako bytu realnego, to znaczy, że biorę pod uwagę, iż był to pewien specyficzny typ współpracy z SB. Jak zawsze w takich wypadkach zgłaszają się osoby posądzane o konszachty z SB, powiadając: prowadziliśmy rozmowy polityczne. No dobrze, w takim razie zapytajmy: jakie były warunki, które trzeba było spełnić, aby rozmowy z oficerami operacyjnymi SB rzeczywiście zasługiwały na miano „politycznych"?

Wydaje się, że konieczne było spełnienie czterech warunków. Po pierwsze – potrzebne były plenipotencje od środowiska, w imieniu którego takie rozmowy zamierzało się prowadzić. Po drugie – trzeba było mieć specyficzne cechy osobowościowe, aby takie rozmowy prowadzić skutecznie, a nie dać się zredukować do postury „pożytecznych idiotów". Po trzecie – musiały istnieć realne przesłanki ogólnopolityczne pozwalające sądzić, że w ten sposób wywiera się choćby minimalny wpływ na postępowanie władz. W końcu, sama treść tych rozmów powinna się kwalifikować jako „rozmowy polityczne".

W omawianych „przypadkach osobnych" mamy wyraźny podział na dwie kategorie osób: tych, którzy tego rodzaju rozmów z różnych powodów prowadzić skutecznie nie mogli, i tego jednego, który był do takiego ryzykownego przedsięwzięcia zdolny. Do pierwszej kategorii zaliczam Halinę Bortnowską, Stefana Wilkanowicza i Marka Skwarnickiego, do drugiej – Mieczysława Pszona.

Owszem, pozostaje czynnik subiektywny, przekonanie Bortnowskiej (która jednak nie twierdzi, że była do takich rozmów wydelegowana), Wilkanowicza i Skwarnickiego, że rozmawiają „politycznie". Nie lekceważę tego przekonania, bo ono musi jakoś wpływać na ogólną ocenę ich kontaktów z SB, ale nie możemy abstrahować od czynników obiektywnych. A te działają na ich niekorzyść.

W książce cytuję trzy donosy Haliny Bortnowskiej z roku 1979. O żadnym z nich nie da się powiedzieć, że ma charakter „rozmowy politycznej", bo są to dość szczegółowe informacje o sytuacji w środowisku „Tygodnika" oraz w środowisku ks. Józefa Gorzelanego, proboszcza parafii w Nowej Hucie-Bieńczycach. Bortnowska ocenia np. spotkanie redakcji „Tygodnika" i Znaku z nowym (wtedy) metropolitą krakowskim, abp. Franciszkiem Macharskim. Wedle zapiski sporządzonej przez jej oficera prowadzącego: „Ogólnie wizytę u Macharskiego KO ocenia jako dość sztywną, pomimo wielu starań i zabiegów zmierzających do tego, aby te spotkania odbywały się w identyczny sposób jak za Wojtyły. Czuje się pewną rezerwę. KO użyła określenia, że jest to »wzajemne obwąchiwanie się«" („Cena przetrwania?", s. 335).

Każdy, kto ma rudymentarną wiedzę o pracy operacyjnej SB, dostrzeże w tych kilku zdaniach aż nadto informacji, których Bortnowska nie powinna podawać. Podporucznik Marek Połubiński, oficer prowadzący KO „Ala", z pewnością zacierał ręce, że udało mu się te informacje od Bortnowskiej wyciągnąć. Tego, że wizyta u abp. Macharskiego była „dość sztywna", SB z pewnością nie powinna się była od Bortnowskiej dowiedzieć. Nie powinna się była dowiedzieć, że poczyniono wiele „starań i zabiegów zmierzających do tego, aby te spotkania odbywały się w identyczny sposób jak za Wojtyły". Nie powinna się była dowiedzieć, że pomiędzy nowym ordynariuszem a trzódką Jerzego Turowicza czuje się „pewną rezerwę". I nie powinna się była w końcu dowiedzieć o tym spotkaniu, że miało charakter „wzajemnego obwąchiwania się". W gruncie rzeczy wszystko, co tu zostało powiedziane, było przekroczeniem granicy tego, co można powiedzieć w „rozmowie politycznej" z SB.

Oczywiście problem jest taki, że znamy tylko mały wycinek tego, co redaktorka miesięcznika „Znak" mówiła swoim oficerom prowadzącym. Ale już to, co znamy, nie upoważnia do twierdzenia, które wyraża Woźniakowski, że wszystko, co esbekom mówili liderzy środowiska, „można z równym powodzeniem zakwalifikować jako rozmowy »polityczne«". Nie można.

Marek Skwarnicki i Stefan Wilkanowicz utrzymują dziś, że mieli zgodę Turowicza (przyjmuję, że wystarczyłaby w takim wypadku zgoda Krzysztofa Kozłowskiego lub Mieczysława Pszona) na prowadzenie rozmów politycznych. Moim zdaniem jest to skrajnie nieprawdopodobne, bo ani Skwarnicki, ani Wilkanowicz nie mieli po temu najmniejszych kwalifikacji. Od razu dodam, że niemal nikt nie miał takich kwalifikacji. Turowicz od takich rozmów od pewnego momentu się uchylał. Zatem jedynymi w Krakowie w kręgu „Tygodnika" osobami zdolnymi i gotowymi do tego byli Kozłowski i Pszon. Zgoda, że młodemu redaktorowi, jakim byłem w latach 80., nie należało mówić o wszystkich tajemnicach redakcyjno-politycznej kuchni, ale gdyby rzeczywiście rozmowy Skwarnickiego i Wilkanowicza miały taki charakter, to niechybnie powiedziano by to wszystkim „młodym" w redakcji już w czerwcu 1989. Otóż nie powiedziano tego ani wtedy, ani nigdy potem, gdy były po temu dobre okazje – np. gdy w 2007 r. wydałem  książkę („Tropem SB. Jak czytać teczki"), w której powtórzyłem (w dobrej wierze) obowiązującą wersję, że z SB rozmawiali tylko Pszon i Kozłowski.

Fabryka fałszerstw

Pisze Henryk Woźniakowski: „wiemy już dziś bez wątpliwości, że zapisywano nieraz jako TW osoby bez ich wiedzy". Rozważmy ten problem w odniesieniu do czworga bohaterów mojej książki.

Istniały dwie procedury werbunkowe. Pierwsza – pospolita. I druga – elitarna. Ta pierwsza zakładała, że najpierw różnymi sposobami wpływano na człowieka, którego próbowano zwerbować, następnie uzyskiwano jego zgodę (w postaci podpisania zobowiązania do współpracy), a potem była współpraca. Po uzyskaniu zgody delikwenta można go było zarejestrować jako osobowe źródło informacji. Czyli: najpierw rejestracja, a potem współpraca. Drugą praktykę werbunkową – tę elitarną – stosowano wobec ludzi, o których sądzono, że wszelkie zewnętrzne atrybuty współpracy, takie jak zobowiązanie, samodzielny wybór pseudonimu, własnoręczne pisanie donosów, mogą ich zniechęcić, a Służbie Bezpieczeństwa szczególnie na tych ludziach zależało. Nie używano wobec nich w ogóle tych atrybutów współpracy i odwracano kolejność: najpierw współpraca de facto, potem rejestracja. Konieczne było spełnienie trzech warunków dla uznania, że nastąpiła już współpraca de facto. Po pierwsze, delikwent ma świadomość, że spotyka się z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa. Po drugie, spotyka się z nimi regularnie. Po trzecie, udziela informacji interesujących Służbę Bezpieczeństwa.

Wszystko wskazuje, że w przypadku tych czterech osób zastosowano właśnie ową elitarną procedurę werbunkową. Dlatego jeśli Stefan Wilkanowicz czy Marek Skwarnicki mówią, że nie podpisywali zobowiązania do współpracy, to mówią prawdę, a równocześnie z tego nie wynika, że ich zarejestrowanie jako TW było fałszerstwem. Jeśli bowiem wiedzieli, że spotykają się z esbekami (a ponad wszelką wątpliwość wiedzieli); jeśli spotykali się z nimi regularnie (spotykali się od wczesnych lat 60., a regularnie z pewnością już kilka lat przed formalnym zarejestrowaniem); i jeśli udzielali SB informacji, które ta uznawała za interesujące – mogli być lege artis zarejestrowani. I tak się zapewne sprawy potoczyły. Zatem sugerowanie, że ich zarejestrowanie mogło być wynikiem fałszerstwa, ma słabe podstawy. Tak mogło być na tej zasadzie, że jutro może nastąpić w Polsce trzęsienie ziemi. Wykluczyć tego nie możemy, ale wszystko, co wiemy o właściwościach tektonicznych terytorium Polski, wskazuje, że trzęsienia ziemi jutro u nas nie będzie.

Moja „słaba hipoteza"

Pisze także prezes wydawnictwa Znak: „jeśli dowodzisz jej [tzn. współpracy z SB – R.G.]  na podstawie resztek dokumentów, poszlak oraz słabych hipotez (...)". Rozważmy i to na spokojnie.

Jest prawdą, że zniszczono najważniejsze dokumenty, czyli teczki pracy i teczki personalne tych osób zarejestrowanych jako TW. W przypadku Haliny Bortnowskiej, zarejestrowanej jako KO, trzeba było dla uzyskania tego samego efektu zniszczyć jej donosy w sprawach operacyjnych, do których była wykorzystywana (tak się stało z pewnością, gdy chodzi o SOR „Głaz", dotyczący ks. Gorzelanego). Niewielkie ilości materiałów pochodzących z teczek pracy (a w przypadku KO donosów ze spraw operacyjnych) zachowały się w odniesieniu do Pszona, Skwarnickiego i Bortnowskiej. Nie zachowały się żadne tego typu materiały w odniesieniu do Wilkanowicza. To, naturalnie, bardzo utrudnia badania.

Ale nie zniszczono wszystkich ważnych dokumentów. Zostały dzienniki rejestracyjne, materiały typu sprawozdawczego i dokumenty z rozdysponowania funduszy operacyjnych. Na tej podstawie możemy sporo powiedzieć i to nie pod postacią hipotez, lecz twierdzeń. Nie ulega wątpliwości identyfikacja tych osób z ich numerami rejestracyjnymi i pseudonimami. Nie ulega wątpliwości, że te osoby były zarejestrowane jako OZI przez wiele lat – tak długo, że niemal na pewno wyklucza to pozorowanie współpracy (bo w takim wypadku nastąpiłoby wyrejestrowanie). Nie ulega wątpliwości regularność i minimalna liczba ich spotkań z funkcjonariuszami SB.

Pewne ustalenia możemy poczynić pod postacią mocnych hipotez. Jest otóż mocną hipotezą, że o ile Halina Bortnowska trzymała swoich oficerów prowadzących na dystans, o tyle Stefan Wilkanowicz, Marek Skwarnicki i Mieczysław Pszon – nie. Bortnowska kontentowała się podczas kawiarnianych spotkań przysłowiową kawą czy herbatą, natomiast Wilkanowicz, Skwarnicki i Pszon regularnie dawali się zapraszać na obiad lub przysłowiowy koniaczek. Alkohol na spotkaniu nie pozwala wyciągać dowolnych wniosków, a szczególnie wniosków co do treści spotkania (co mi insynuował Andrzej Friszke), ale pozwala mówić o zgodzie na pewnego rodzaju skrócenie dystansu. Tylko tyle i aż tyle.

Są w końcu i takie ustalenia, które możemy ująć jedynie pod postacią słabej hipotezy. Bardzo mało wiemy o treści rozmów, stąd próba zdefiniowania charakteru ich współpracy musi być bardzo ostrożna. Próbuję dokonać takiej ostrożnej rekonstrukcji, a ostateczne wnioski nazywam „słabą hipotezą". Henryk Woźniakowski (i wielu innych) myli się, twierdząc, że moja „słaba hipoteza" jest punktem wyjścia do budowania jakichś konstrukcji dowodowych. Przeciwnie, jest ich zwieńczeniem, a w ich budowie mają swój udział także (choć nie tylko) najzupełniej twarde twierdzenia oraz mocne hipotezy – jedynie  ostateczny wniosek ma status „słabej hipotezy". Tym samym wyraźnie zaznaczam, że może on i powinien być przedmiotem dyskusji.

Rozumiem więc, że moi oponenci wyciągają inne wnioski. Nie rozumiem jednego: dlaczego zachowują się tak, jakby sami mogli zbudować mocne jak stal twierdzenie, że Bortnowska, Wilkanowicz, Skwarnicki i Pszon ani o włos nie przekroczyli granic, których przekraczać nie uchodziło? Ja bez przerwy mnożę zastrzeżenia – oni walą pięścią w stół. Jest w tym jakieś metodologiczne nadużycie.

Co znaczy słowo „współpraca"

Ale, jako się rzekło, na koniec chodzi o to, czy zasadne jest w stosunku do tych osób mówić, że współpracowały ze Służbą Bezpieczeństwa. Ja twierdzę, że jest zasadne.

Bortnowska, Wilkanowicz i Skwarnicki nie mieli ani kwalifikacji osobistych, ani (najprawdopodobniej) stosownych upoważnień do prowadzenia „rozmów politycznych". Pszon mógł prowadzić takie rozmowy skutecznie dopiero w schyłkowym okresie komunizmu. Zachowane dokumenty z treścią ich rozmów niekiedy (w przypadku Bortnowskiej: zawsze) wykraczają poza to, co zgodnie ze zdrowym rozsądkiem możemy nazwać „rozmową polityczną". To nie są błahe wątpliwości. Nawet jednak gdybyśmy je wszystkie wzięli w nawias, pozostaje jedna kwestia nie do ominięcia.

Jeśli ktoś spotyka się z oficerem SB w przekonaniu, że istnieje (mimo wszystko) jakaś płaszczyzna, na której możliwe jest porozumienie (np. po roku 1986 Mieczysław Pszon mógł zakładać, że taką wspólną płaszczyzną jest oferta Kiszczaka, jak wyjść z politycznego klinczu), to znaczy, że był to rodzaj wspólnej pracy, czyli współ-pracy, czyli współpracy tej osoby ze Służbą Bezpieczeństwa.

Wtedy słowo „współpraca" nie ma w sobie tego odium, jakie ma w przypadku opisanych w „Cenie przetrwania?" delatorów. Znaczy tyle, ile znaczy w słownikach języka polskiego. Nie znajduję innego słowa. Ani dobrego powodu, żeby go gorączkowo szukać.

Na koniec uwaga odnosząca się do końcowego fragmentu tekstu Henryka Woźniakowskiego, w którym udziela mi on lekcji honorowego zachowania się. Pan Prezes nie przebiera w słowach. Będę bardziej powściągliwy i ograniczę się tutaj do rady dla autorów potencjalnie kontrowersyjnych książek, którzy chcieliby je powierzyć wydawnictwu Znak: wszelkich istotnych ustaleń z Panem Prezesem dokonujcie na piśmie.

Dyskusja o mojej książce szczęśliwie wydaje się wchodzić w fazę merytorycznego sporu. Pierwszą jaskółką tego rzeczowego podejścia był po trosze tekst Henryka Woźniakowskiego („Cena zmagania", „Rz", 5 – 6 marca). Odpowiedziałem nań („Nie słuchać łotra", „Rz", 12 – 13 marca) w części, w jakiej dotyczył tego, co prezes Znaku – moim zdaniem – zrozumiał opacznie. Chętniej jednak wdam się w polemikę w tej części, gdzie mamy po prostu  inne poglądy.

Najważniejsze w tekście Woźniakowskiego są dwa fragmenty, które dotyczą moich ostatecznych wniosków co do uwikłania czworga osób ze środowiska „Tygodnika" w kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Chodzi o to, czy można te kontakty określić mianem współpracy z SB. Pisze Henryk Woźniakowski: „Graczykowa klasyfikacja tych wątków [rozróżniam informowanie o wewnętrznych sprawach środowiska, pomoc ekspercką oraz rozmowy polityczne – R.G.] jest arbitralna i wszystkie trzy można z równym powodzeniem zakwalifikować jako rozmowy »polityczne«".

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy