Dyskusja o mojej książce szczęśliwie wydaje się wchodzić w fazę merytorycznego sporu. Pierwszą jaskółką tego rzeczowego podejścia był po trosze tekst Henryka Woźniakowskiego („Cena zmagania", „Rz", 5 – 6 marca). Odpowiedziałem nań („Nie słuchać łotra", „Rz", 12 – 13 marca) w części, w jakiej dotyczył tego, co prezes Znaku – moim zdaniem – zrozumiał opacznie. Chętniej jednak wdam się w polemikę w tej części, gdzie mamy po prostu inne poglądy.
Najważniejsze w tekście Woźniakowskiego są dwa fragmenty, które dotyczą moich ostatecznych wniosków co do uwikłania czworga osób ze środowiska „Tygodnika" w kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Chodzi o to, czy można te kontakty określić mianem współpracy z SB. Pisze Henryk Woźniakowski: „Graczykowa klasyfikacja tych wątków [rozróżniam informowanie o wewnętrznych sprawach środowiska, pomoc ekspercką oraz rozmowy polityczne – R.G.] jest arbitralna i wszystkie trzy można z równym powodzeniem zakwalifikować jako rozmowy »polityczne«".
W konkluzji zaś dodaje: „Graczyk jednoznacznie zarzuca współpracę czwórce osób należących do czołówki środowiska, przyznając zarazem, że nie wie, jak ją zdefiniować: jest to współpraca »inedite« (szczególnego rodzaju). Chciałoby się na to odpowiedzieć: jeśli nie wiesz, jaki kształt przybrała ta rzekoma współpraca, jeśli dowodzisz jej na podstawie resztek dokumentów, poszlak oraz słabych hipotez, jeśli wiemy już dziś bez wątpliwości, że zapisywano nieraz jako TW osoby bez ich wiedzy, jeśli znane są przypadki postępowań dyscyplinarnych wobec funkcjonariuszy UB za defraudacje finansowe – to zabójcze moralnie wnioski wobec starszych kolegów nieuchronnie obracają się swym moralnym ostrzem przeciwko ich autorowi".
Jest tu kilka ciekawych kwestii. Po pierwsze – co to są „rozmowy polityczne z SB"; po drugie – problem rzetelności procedur SB; po trzecie – problem siły dowodowej zachowanej dokumentacji. A wszystko sprowadza się do pytania: co jest, a co nie jest współpracą ze Służbą Bezpieczeństwa?
„Rozmowy polityczne"?
Z punktu widzenia Służby Bezpieczeństwa nie miało, rzecz prosta, żadnego znaczenia, że ten czy ów, traktowany przez nią jako „osobowe źródło informacji", sam oceniał swoje spotkania jako „rozmowy polityczne". Jeśli jednak używam w książce tego konceptu jako bytu realnego, to znaczy, że biorę pod uwagę, iż był to pewien specyficzny typ współpracy z SB. Jak zawsze w takich wypadkach zgłaszają się osoby posądzane o konszachty z SB, powiadając: prowadziliśmy rozmowy polityczne. No dobrze, w takim razie zapytajmy: jakie były warunki, które trzeba było spełnić, aby rozmowy z oficerami operacyjnymi SB rzeczywiście zasługiwały na miano „politycznych"?
Wydaje się, że konieczne było spełnienie czterech warunków. Po pierwsze – potrzebne były plenipotencje od środowiska, w imieniu którego takie rozmowy zamierzało się prowadzić. Po drugie – trzeba było mieć specyficzne cechy osobowościowe, aby takie rozmowy prowadzić skutecznie, a nie dać się zredukować do postury „pożytecznych idiotów". Po trzecie – musiały istnieć realne przesłanki ogólnopolityczne pozwalające sądzić, że w ten sposób wywiera się choćby minimalny wpływ na postępowanie władz. W końcu, sama treść tych rozmów powinna się kwalifikować jako „rozmowy polityczne".