Ponarskie doły śmierci

Pamięć o masowej zbrodni na Żydach i Polakach w podwileńskim lesie jest dużym kłopotem dla Litwinów

Publikacja: 18.06.2011 01:01

Miejsce egzekucji podczas badań archeologicznych w 1996 r.

Miejsce egzekucji podczas badań archeologicznych w 1996 r.

Foto: EAST NEWS

„Tu, w ponarskim lesie, od lipca 1941 do lipca 1944 niemieccy okupanci i ich miejscowi poplecznicy wymordowali 100 tysięcy osób. Ukrywając ślady zbrodni od grudnia 1943 roku palili zwłoki ofiar".

Napis na pomniku, który znajduje się w lesie na przedmieściach Wilna, jest długi, a jednak nie wyjaśnia wszystkiego. Kim byli ludzie, których ciała zapełniły zbiorowe groby? I kim są ich mordercy nazwani enigmatycznie „miejscowymi poplecznikami"?

Zagłębiając się w sosnowy las, w którym trwa martwa cisza, natrafia się na inne pomniki. Na jednym jest gwiazda Dawida i hebrajskie napisy, na drugim wielki metalowy krzyż i wyryte polskie nazwiska. Jest też pomnik jeńców radzieckich, a nawet litewski. Pamięć cząstkowa nie zostaje scalona w pamięć historyczną, w czytelny i bezkompromisowy przekaz, co wydarzyło się w Ponarach.

– To prawda, z którą Litwini ciągle nie potrafią się zmierzyć. Skala kolaboracji z niemieckim okupantem była olbrzymia. Brak jest nie tylko potępienia tego zjawiska, ale nawet głębszej refleksji – mówi mieszkający na Litwie prof. Jarosław Wołkonowski, historyk specjalizujący się w dziejach Armii Krajowej na Wileńszczyźnie.

Kolaboracja z Niemcami rozpoczęła się natychmiast po ich wkroczeniu na terytorium sowieckiej Litwy, w czerwcu 1941 roku. Koordynujący litewskie organizacje podziemne Front Aktywistów Litwy apelował, by Litwini „radośnie i z kwiatami witali żołnierzy niemieckich i udzielili im wszelkiej pomocy, bowiem nieskończenie piękny to widok, gdy niemieckich żołnierzy ludzie ozdabiają kwiatami, a oni w zamian obdzielają dzieci cukierkami, a dorosłych papierosami".

– Nadany przez radiostację w Kownie litewski hymn narodowy stał się sygnałem do mordowania Żydów. Litwini przystąpili do tego spontanicznie. Zaskoczyli tym nawet Niemców, którzy uważali, że „porządek musi być", i mieli za złe, że Litwini zrobili to jeszcze przed ich wkroczeniem, bez żadnego rozkazu – mówi „Rz " Milan Hersonskis, redaktor naczelny wychodzącego w Wilnie kwartalnika wydawanego przez miejscowych Żydów.

W Ponarach rozkazy wydawali już Niemcy, lecz wykonawcami byli głównie Litwini, członkowie paramilitarnej organizacji szaulisow, którzy zgłosili się na ochotnika do podlegającej gestapo formacji Ipatyngas Burys, zwanej przez ludność polską strzelcami ponarskimi. Przez trzy lata na stację kolejową w Ponarach przywożono Żydów w specjalnych składach pociągów. Prowadzącą z Wilna drogą ciężarówki transportowały z więzienia na Łukiszkach lub aresztu gestapo na ulicy Ofiarnej Polaków członków konspiracyjnych organizacji niepodległościowych.

Prowadzono ich grupami nad olbrzymie doły, jakie wykopali jeszcze Sowieci, którzy chcieli utworzyć w Ponarach magazyny paliwa. Do ofiar strzelano z karabinów lub broni automatycznej, wstrząsające relacje mówią, że czasem, by oszczędzić nabojów, strzelcy ponarscy rozbijali dzieciom głowy.

– Nie można stwierdzić dokładnie, ilu ludzi zabito w Ponarach. Nie istnieją listy ofiar, takie jak w wypadku Katynia. Niemcy w swojej dokumentacji posługiwali się specyficznym językiem, pisali np. „postąpić zgodnie z rozkazem", co mogło oznaczać egzekucję. Egzekucję mogła oznaczać nawet adnotacja o „przeniesieniu" więźnia z aresztu – mówi prof. Wołkonowski.

Historycy polscy przyjmują na ogół, że w Ponarach zginęło około 80 tysięcy Żydów oraz kilkanaście tysięcy Polaków – inteligencji wileńskiej branej jako zakładnicy, a przede wszystkim ludzi działających w konspiracji czy wspierających sabotaż. W niedawno wydanej przez IPN monografii Moniki Tomkiewicz „Zbrodnia w Ponarach 1941 – 1944" autorka zmniejszyła radykalnie liczbę zamordowanych Polaków do około 2 tysięcy, co przeszło bez większego echa.

Milczenie zamiast debaty

Rząd Litwy chce, by nauczać o mordzie w Ponarach. Zapowiedział to sam premier Audrius Kubilius. Ta mocno brzmiąca informacja pojawiła się niedawno w polskiej prasie i natychmiast zaczęto mówić o przełomie.

– Wydaje się, że Litwini nie chcą już dłużej zamiatać tej sprawy pod dywan. Zapowiedź utworzenia międzynarodowej komisji, która wypracowałaby koncepcję nauczania o Ponarach, to sygnał, że coś się może zmienić – mówi ostrożnie „Rz" prof. Jan Widacki, przed laty pierwszy ambasador RP na Litwie.

Jednak sporo wskazuje na to, że nie należy oczekiwać zbyt wiele, a przełom jest raczej faktem prasowym wykreowanym w Polsce. Rzeczywistość jest bardziej banalna. Kiedy z okazji obchodzonego na Litwie Roku Holokaustu premier spotkał się z grupą przedstawicieli muzeów – od instytutu Yad Vashem po Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau – usłyszał od nich, że należy nie tylko zmienić koncepcję Miejsca Pamięci w Ponarach, ale i przygotować litewskich nauczycieli do lekcji na temat Holokaustu. Jak należało się spodziewać, zgodził się z tą tezą, choć nie była to deklaracja na tyle istotna czy wiążąca, by odbiła się jakimkolwiek echem na Litwie.

– Szczerze mówiąc, zbrodnia w Ponarach ma małe szanse, by stać się tematem jakiejś debaty na Litwie. Nikomu na tym nie zależy. Istnieje u nas termin „żyduszaudżiai", czyli ten, co strzelał do Żydów, i jest to określenie dla normalnych ludzi hańbiące – opowiada znany litewski publicysta. – Ale mówi się o tym niechętnie. Bo Litwa to mały kraj i gdyby zacząć wskazywać palcem „żyduszaudżiai", to można by trafić na czyjegoś ojca czy dziadka.

Kiedy przegląda się litewskie podręczniki, trudno się oprzeć wrażeniu, że zadano sobie wiele trudu, by nie zauważyć rzeczy oczywistych lub zręcznie prześlizgnąć się po drażliwych kwestiach. W popularnym podręczniku Broniusa Makauskasa informacji na temat Holokaustu jest niewiele. Autor

– mieszkający w Polsce Litwin –  podaje, że Niemcy, planując wymordowanie Żydów, postanowili wciągnąć w to miejscową ludność. Wykorzystywali ludzi z marginesu społecznego, a także stosowali przemoc, by utworzyć oddziały Ipatyngas Burys, które mordowały w Ponarach. Nie ma ani słowa o tym, że w Ponarach oprócz Żydów ginęli też Polacy.

W tym przemilczeniu trudno nie widzieć intencji. Nie jest też przypadkiem, że na pomniku wystawionym w Ponarach przez państwo litewskie jest napis po litewsku, hebrajsku i rosyjsku, lecz ani słowa po polsku.

Litwini zabijający Polaków – ten przekaz byłby daleki od obowiązującej wersji, w której Litwinom zawsze przypada szlachetna rola ofiar trwających wieki prześladowań doznanych od Polaków.

– Badaniu zbrodni w Ponarach poświęciłam siedem  lat życia. Przekopałam się przez archiwa polskie, niemieckie i litewskie. Kiedy napisałam już książkę na ten temat, miałam spotkania na Litwie. Zapraszałam historyków litewskich, których poznałam na Litwie, dyrektorów wileńskich placówek poświęconych II wojnie światowej. Nie przyszedł nikt – mówi dr Monika Tomkiewicz, autorka wydanej przez IPN monografii. – Na wszystkich spotkaniach byli tylko miejscowi Polacy.

Order i pomnik dla kolaboranta

Chodzi o prawdę. Trzeba powiedzieć głośno i wyraźnie: w Ponarach mordowano obywateli Rzeczypospolitej Polskiej.

W większości wyznania mojżeszowego, ale nie tylko. Polska musi o tych ludziach pamiętać – mówi Zygmunt Klonowski, wydawca „Kuriera Wileńskiego", dziennika Polaków na Litwie.

Kiedy doszedł do wniosku, że należy przywrócić pamięć o największym na Kresach miejscu egzekucji polskich obywateli, skontaktował się z wileńską gminą żydowską. Jego rozmówcy byli zaskoczeni i wzruszeni. W Ponarach zginęli ich bliscy – przewodniczący gminy Simonas Alparavicius, którego Polacy nadal nazywają Szymonem Alparowiczem, stracił tam całą rodzinę.

– Wiedzy o zbrodni w Ponarach nie wynosi się na Litwie ze szkoły. W czasach sowieckich po prostu o tym nie uczono. A i teraz uczniom się takiej wiedzy specjalnie nie wpaja – mówi Klonowski. – Poza tym obowiązująca tu wersja historii II wojny światowej jest dla miejscowych Polaków nie do przyjęcia.

Jak Polak mógłby się pogodzić z poglądem, że Armia Krajowa jest „zbrodniczą organizacją dokonującą aktów ludobójstwa", jak przez wiele lat utrzymywali Litwini, którzy nie zezwalali na rejestrację stowarzyszenia kombatantów AK? I jak mógłby uznać, że bohaterami są żołnierze kolaboracyjnych formacji gen. Plechaviciusa, którego w niepodległej Litwie odznaczono pośmiertnie Wielkim Krzyżem Orderu Pogoni, a we wniosku napisano, że zasłużył się walką ze „zbrojnymi bandami szalejącymi na Litwie Wschodniej".

Sytuacja charakterystyczna dla PRL: w domu rodzice mówią zupełnie coś innego niż nauczyciele w szkole, jest dla Polaków na Litwie typowe. W podwileńskich wsiach starsi ludzie chętnie opowiadają o tym, jak Armia Krajowa rozgromiła kolaboracyjne oddziały Plechaviciusa Vietine Rinktine, rozbierając Litwinów do kalesonów i gnając aż do Wilna. To był zresztą początek kryzysu tej formacji – gdy nie chcieli jechać na front wschodni, Niemcy rozstrzelali kilkudziesięciu żołnierzy. To właśnie tym żołnierzom postawiło jeden z pomników w ponarskim lesie państwo litewskie.

– Nie oczekuję od Litwinów niczego. Nie mam złudzeń. Czego mogę oczekiwać od ludzi, którzy stawiają pomnik mordercom ze zbrodniczej formacji, rozstrzelanym przez Niemców, gdy zaczęli dezerterować? Ten pomnik to próba zatarcia tego, co wydarzyło się w lesie ponarskim, zrównania kata i ofiar – mówi Zeew Baran, konsul honorowy RP w Jerozolimie. O niezwykłej historii jego rodziny pisała „Rz". Ojciec Zeewa Eliasz, pseudonim Edyp, był żołnierzem AK i zginął w Ponarach. Był zaprzyjaźniony z rodziną Komorowskich i podjął próbę uwolnienia z gestapo aresztowanego stryja prezydenta Komorowskiego, 17-letniego Bronisława, który także zginął w Ponarach.

Zakopane butelki

Członek AK Kazimierz Sakowicz z okien swego domu obserwował egzekucje w ponarskim lesie. Przez lornetkę mógł zapewne zobaczyć wszystkie detale, nawet twarze oprawców. Prowadził dziennik, zapiski prowadził na skrawkach papieru, wkładał do butelek po oranżadzie i zakopywał w ogródku. Zaczął pisać w lipcu 1941 r. i skończył w lipcu 1944 r. Wtedy właśnie jego sąsiad znalazł na ścieżce przewrócony rower, a obok dróżki rannego Sakowicza, który po paru dniach skonał w szpitalu. Zabili go strzelcy ponarscy.

Po wojnie butelki odkopano i znalazły się najpierw w radzieckich, a potem litewskich archiwach z adnotacją „nieczytelne ". A jednak ktoś uznał, że zapiski można przeczytać. Rachela Margolis, archiwistka, która w Ponarach straciła całą rodzinę, odczytywała je po nocach w swoim domu. Robiła to ukradkiem, wyjmowała notatki i na ich miejsce wkładała inne strzępki papieru.

Tak opisała to po latach już z Izraela. To zastanawiające, dlaczego archiwistka uznała, że musi odczytywać dziennik niemal konspiracyjnie, ale osoba, która z nią korespondowała i opowiedziała mi o tym, nie zadała tego pytania.

Zapiski Sakowcza nie są kompletne, urywają się kilka miesięcy przed jego śmiercią, choć wiadomo, że prowadził je do końca.

W monografii wydanej przez IPN powtórzono tezę, że najprawdopodobniej zniszczyli je lub ukryli ponar-scy strzelcy, którzy zorientowali się, że w tym okresie Sakowicz już ich zidentyfikował. Nie wydaje się to logiczne, jest wręcz absurdalne. Strzelcy musieliby rozkopać ogródek, przeczytać wszystkie notatki i zniszczyć najbardziej obciążające. Zapewne nigdy się nie dowiemy, co zawierały i kto je zniszczył.

Zobaczyć egzekucję i przeżyć udaje się niewielu. Świadkiem jednej z egzekucji w Ponarach stał się wileński dziennikarz Józef Mackiewicz. Jego tekst „Ponary – baza" opublikowany po wojnie na emigracji to relacja człowieka, który przypadkowo znalazł się przy torach kolejowych w Ponarach, gdy nadjechał kolejny transport Żydów. Początkowo nie zdaje sobie sprawy, w czym uczestniczy. Obserwuje zaczynających się niepokoić ludzi, którzy czekają w pociągu na bocznicy, i nagle znajduje się w samym centrum piekła. Skamieniały ze zgrozy, wtulając się razem z kolejarzami w ścianę pociągu, patrzy, jak wokół w konwulsjach padają ludzie, krzyczą dzieci tulące się do matek.

Istnieją też archiwalne relacje ludzi, którzy przeżyli egzekucję, choć mieli w niej zginąć. Zeznania młodej Żydówki, która zdążyła pomyśleć, że 19 lat to bardzo mało, by wszystko się skończyło, zanim wpadła do dołu w Ponarach. Lekko ranna zdołała wygrzebać się spod stosu trupów i znaleźć schronienie w polskiej chałupie w pobliskiej wsi.

Jest też wiele relacji Polaków, którzy z przerażeniem obserwowali konwojowanych więźniów lub wynędzniałych błąkających się po lasach Żydów, którym udało się uciec tuż przed egzekucją.

Jednak przez kilkadziesiąt lat te wszystkie świadectwa funkcjonowały jakby w drugim obiegu. Dziennik Sakowicza – jak podkreślają eksperci: dokument unikalny na skalę europejską – został wydany w USA i Niemczech, ale nie na Litwie.

W Polsce wydało go Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, bo pamięć o Ponarach wydaje się interesować tylko towarzystwa kresowe i z trudem przebija się do powszechnej świadomości Polaków.

– Milczano nie tylko o Katyniu, ale i Ponarach. Analogie są uderzające. Podczas wykładów na polonistyce na Uniwersytecie Wileńskim słyszałem od studentów, że tak jak istnieje kłamstwo katyńskie, istnieje też kłamstwo ponar-skie – mówi historyk idei i publicysta  prof. Bohdan Cywiński.

Te analogie były oczywiste dla niedawno zmarłej Heleny Pasierbskiej, pochodzącej z Wilna łączniczki AK i sanitariuszki podczas operacji „Ostra Brama". Po wojnie w Gdańsku założyła stowarzyszenie Rodzina Ponarska. Skupia ludzi, którzy stracili swych bliskich w Ponarach.

Przez całe życie Helena Pasierbska, która sama aresztowana przez policję litewską przesiedziała wiele miesięcy na Łukiszkach, dokumentowała zbrodnię w Ponarach i walczyła o to, by wiedza o tej zbrodni przebiła się do świadomości narodowej. Podobnie jak inni członkowie stowarzyszenia uważała, że prawda o martyrologii obywateli polskich na Kresach jest przez władze, a nawet instytucje naukowe III RP złożona na ołtarzu poprawności politycznej, która każe im łagodnie traktować należące do UE państwo litewskie, nie żądając od niego ani prawdy, ani przeprosin.

„Tu, w ponarskim lesie, od lipca 1941 do lipca 1944 niemieccy okupanci i ich miejscowi poplecznicy wymordowali 100 tysięcy osób. Ukrywając ślady zbrodni od grudnia 1943 roku palili zwłoki ofiar".

Napis na pomniku, który znajduje się w lesie na przedmieściach Wilna, jest długi, a jednak nie wyjaśnia wszystkiego. Kim byli ludzie, których ciała zapełniły zbiorowe groby? I kim są ich mordercy nazwani enigmatycznie „miejscowymi poplecznikami"?

Zagłębiając się w sosnowy las, w którym trwa martwa cisza, natrafia się na inne pomniki. Na jednym jest gwiazda Dawida i hebrajskie napisy, na drugim wielki metalowy krzyż i wyryte polskie nazwiska. Jest też pomnik jeńców radzieckich, a nawet litewski. Pamięć cząstkowa nie zostaje scalona w pamięć historyczną, w czytelny i bezkompromisowy przekaz, co wydarzyło się w Ponarach.

– To prawda, z którą Litwini ciągle nie potrafią się zmierzyć. Skala kolaboracji z niemieckim okupantem była olbrzymia. Brak jest nie tylko potępienia tego zjawiska, ale nawet głębszej refleksji – mówi mieszkający na Litwie prof. Jarosław Wołkonowski, historyk specjalizujący się w dziejach Armii Krajowej na Wileńszczyźnie.

Kolaboracja z Niemcami rozpoczęła się natychmiast po ich wkroczeniu na terytorium sowieckiej Litwy, w czerwcu 1941 roku. Koordynujący litewskie organizacje podziemne Front Aktywistów Litwy apelował, by Litwini „radośnie i z kwiatami witali żołnierzy niemieckich i udzielili im wszelkiej pomocy, bowiem nieskończenie piękny to widok, gdy niemieckich żołnierzy ludzie ozdabiają kwiatami, a oni w zamian obdzielają dzieci cukierkami, a dorosłych papierosami".

– Nadany przez radiostację w Kownie litewski hymn narodowy stał się sygnałem do mordowania Żydów. Litwini przystąpili do tego spontanicznie. Zaskoczyli tym nawet Niemców, którzy uważali, że „porządek musi być", i mieli za złe, że Litwini zrobili to jeszcze przed ich wkroczeniem, bez żadnego rozkazu – mówi „Rz " Milan Hersonskis, redaktor naczelny wychodzącego w Wilnie kwartalnika wydawanego przez miejscowych Żydów.

W Ponarach rozkazy wydawali już Niemcy, lecz wykonawcami byli głównie Litwini, członkowie paramilitarnej organizacji szaulisow, którzy zgłosili się na ochotnika do podlegającej gestapo formacji Ipatyngas Burys, zwanej przez ludność polską strzelcami ponarskimi. Przez trzy lata na stację kolejową w Ponarach przywożono Żydów w specjalnych składach pociągów. Prowadzącą z Wilna drogą ciężarówki transportowały z więzienia na Łukiszkach lub aresztu gestapo na ulicy Ofiarnej Polaków członków konspiracyjnych organizacji niepodległościowych.

Prowadzono ich grupami nad olbrzymie doły, jakie wykopali jeszcze Sowieci, którzy chcieli utworzyć w Ponarach magazyny paliwa. Do ofiar strzelano z karabinów lub broni automatycznej, wstrząsające relacje mówią, że czasem, by oszczędzić nabojów, strzelcy ponarscy rozbijali dzieciom głowy.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy