Z Niemcami za dużo lukru a za mało dyskusji o problemach

Czy satysfakcja z uregulowanych stosunków z Niemcami jest czymś złym? Oczywiście, że nie. Ale gdy wzajemnymi relacjami rządzą rocznice, zamiatane pod dywan problemy trzeba załatwiać w negocjacjach „last minute”, aby zdążyć przed kolejną fiestą

Publikacja: 02.07.2011 01:01

Z Niemcami za dużo lukru a za mało dyskusji o problemach

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Obchody 20. rocznicy podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy  świętowano hucznie po obu stronach Odry. Prezydent RP odwiedził Berlin, ogłoszono wspólną deklarację  rządów w sprawie Polaków i Niemców żyjących w obu krajach i wreszcie Angela Merkel wraz ze swoim gabinetem odwiedziła Warszawę.

Stosunki polsko-niemieckie od paru lat wydają się być niezwykle sztywno podporządkowane rytmowi kolejnych rocznic i wizyt świadków historii. Jak nie wizyta na Westerplatte, to honoris causa dla Angeli Merkel na Politechnice Wrocławskiej. Jak nie nagroda Karola Wielkiego w Akwizgranie dla Donalda Tuska, to debata prezydentów z młodzieżą w rocznicę uklęknięcia Willy Brandta. Jak nie spotkania na moście między Słubicami a Frankfurtem, to wspomnienia Hansa-Dietricha Genschera i Rolanda Dumasa o tym, jak powstawał Trójkąt Weimarski. Powtarza się też w kółko grono kolejnych rocznicowych laureatów. Tadeusz Mazowiecki, Richard von Weizsaecker, Karl Dedecius czy Władysław Bartoszewski. Równie powtarzalne są frazy o stosunkach, które nie były nigdy tak dobre jak teraz.

Co rusz słyszymy, że powstaje „partnerstwo, którego celem jest rozwiązywanie problemów" i że „stosunki między Berlinem a Warszawą są tak ścisłe jak między Niemcami a Francją".Czy można kręcić nosem na taki Wersal?

Ludzie pamiętający ostatnią wojnę, mający za sobą mozolne budowanie dialogu polsko-niemieckiego oburzą się pewnie, że zbyt szybko powszednieje cud pojednania. Ekonomiści realiści przypomną, jak bardzo polska gospodarka powiązana jest z niemiecką. A zwolennicy geopolityki zachęcą, by uświadomić sobie, kto dziś przewodzi Europie.

A jednak na nadmiar lukru narzekać trzeba. Bo wśród nawału rocznicowych spotkań nie sposób zauważyć dokładnie, kiedy rząd znajdzie czas na załatwienie paru drażliwych spraw. Dobrym przykładem było zakończenie rozmów o sytuacji polskiej mniejszości w Niemczech raptem półtora tygodnia przed 20. rocznicą zawarcia traktatu. Nawet spotkania obu rządów przy okazji rocznicowych wzruszeń nie popchnęły naprzód sprawy blokowania przez rurę bałtycką dostępu północnym torem podejściowym do Świnoujścia statków o zanurzeniu do 17 metrów. A uważny czytelnik mógł zauważyć, że minister Westerwelle twierdził, iż kwestii zadośćuczynienia za zabór majątku organizacji polonijnych nie poruszano w trakcie rozmów okrągłego stołu, podczas gdy działacze polonijni twierdzili co innego.

Musi niepokoić to, że 20. rocznica podpisania traktatu nie stała się okazją do spokojnych analiz tego, co w naszych relacjach dobre, i tego, co złe. Opozycja skupia się wyłącznie na kwestiach zapalnych, bo irytuje ją kicz przyjaźni, a dla odmiany obóz Platformy nie ma ochoty na zróżnicowane oceny, bo z pojednania z Berlinem uczynił swój polityczny atut i powód do dumy. Ani rząd Tuska, ani Niemcy nie mają ochoty poruszać delikatnych kwestii. Łatwiej jest świętować rocznice Krzyżowej, upadku muru berlińskiego, Sierpnia '80 czy listu biskupów.

Metajęzyk pojednania

Obserwatorzy polsko-niemieckich spotkań z ostatnich 20 lat doskonale rozpoznają specyficzny język, w którym obie strony wygłaszają swoje komunikaty. Nietrudno zrekonstruować proces, w którym powstał ten specyficzny żargon. Zaczęło się od poszukiwania kontaktów między dyplomacją RFN i PRL. Obie strony musiały bardzo uważać na określenia. Dyplomaci komunistyczni pamiętali, że propaganda PRL wykreowała RFN na spadkobierców Krzyżaków, więc paktowanie z Adenauerem, a potem z Brandtem było delikatną sprawą. Z kolei ludzie sumienia w Niemczech podejmujący dialog ze środowiskami katolickimi w Polsce, używali języka bardzo ostrożnego, gdyż pamiętano o wojennych urazach i skali niemieckich zbrodni w czasie wojny. Po 1989 roku prowadzenia polityki z RFN podjęli dawni dysydenci z kręgów katolickich, tacy jak Tadeusz Mazowiecki czy gdańscy liberałowie, m.in. Jan Krzysztof Bielecki. Dla nich możliwość zamknięcia spornych kwestii mających korzenie w wojnie była tak wielkim osiągnięciem, że wydawało się małostkowością stawianie stronie niemieckiej zbyt wyraźnych żądań. Ciesząc się z otwarcia na Europę, uznano więc za mało ważne np. zamknięcie raz na zawsze kwestii majątkowych między Polską a Niemcami w traktacie z 1991 roku. A dyplomaci Kohla, wygłaszając tyrady o historycznym znaczeniu pojednania, potrafili bardzo twardo uchylać się od kwestii ostatecznego zamknięcia drogi do roszczeń o odszkodowania za majątek poniemiecki na polskich Ziemiach Odzyskanych. Tak samo niemieccy dyplomaci potrafili być bardzo skuteczni w staraniach o uprawnienia dla niemieckiej mniejszości w Polsce przy jednoczesnym negowaniu istnienia polskiej mniejszości w RFN.

Potem przyszła wygrana SLD i prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego, w trakcie której uznano, że historia już na pewno niczego nie zakłóci w relacjach Berlin – Warszawa. Zatem trzeba się skupić na kooperacji z Niemcami, adwokatem wejścia Polski do NATO i Unii Europejskiej.

Tym większym zaskoczeniem było odnowienie się pod koniec lat 90. przypadków antypolskiej retoryki ziomkostw w wykonaniu Eriki Steinbach. Żądała ona, aby państwo niemieckie włączyło krzywdy „wypędzonych" do oficjalnej kultury pamięci RFN. Nawet wówczas obie strony zrobiły wszystko, aby bagatelizować ten nowy, nieprzyjemnie zaskakujący Polaków fenomen. Słyszeliśmy bez końca, że Erika Steinbach nic nie znaczy, mimo że było widać gołym okiem, że w CDU znaczy stosunkowo wiele.

Od 1989 roku Niemcy podjęli ogromny wysiłek, aby wprowadzić na teren Polski liczne instytucje i fundacje mające przedstawić ich punkt widzenia na demokrację, politykę i historię. Polacy witali je z radością, bo miały pomóc w oswojeniu nas z zachodnimi standardami. Niemieckie organizacje dysponowały ogromnymi sumami i szybko przyciągnęły setki polskich germanistów i niemcoznawców.

Bombardowanie miłością

Problem w tym, że organizacje, które miały lansować partnerski dialog, w subtelny sposób, ale jednak skłaniały swoich polskich pracowników do kierowania się niemiecką poprawnością polityczną i historyczną. Dobrze widać to na przykładzie książek historycznych wydawanych z udziałem niemieckich dotacji. W PRL także wydawano książki historyczne z RFN, ale gdy ich treść jak gdyby polemizowała z polskimi tradycyjnymi spojrzeniami na wspólne dzieje, opatrywano je wstępem przypominającym polski punkt widzenia. W książkach wydawanych w latach 90. i w nowym wieku takich wstępów zwykle nie ma. Co więcej, na wielu uniwersytetach docenci z PZPR-owską przeszłością z lubością angażowali się we współpracę z niemieckimi instytucjami, przyjmując bez zastrzeżeń te elementy niemieckich wizji historycznych, które dla wielu Polaków są dyskusyjne.

Wreszcie iluś realistów uznało, że Niemcy są czynnikiem awansu cywilizacyjnego i należy akceptować zasady wyznaczane przez niemieckich sponsorów. Osobnym tematem jest działalność w Polsce fundacji reprezentujących wszystkie niemieckie partie polityczne. Niektóre z nich, np. Fundacja Eberta czy Fundacja Adenauera, miały subtelne ambicje wpływania na kształt polskich partii politycznych. Co więcej, dochodziło niekiedy do dziwacznej sytuacji, że skłóceni polscy politycy tylko na forach tychże fundacji potrafili dyskutować o problemach polsko-polskich.

Cały ten, jak to nazywają złośliwi, przemysł pojednania wytworzył też z czasem stosunkowo ograniczoną liczbę polskich „gadających głów", dla których znajdowano niemieckich partnerów. Wyłonił się rynek „zawodowych uczestników pojednania", a bardziej rogate dusze, które wskazywały na problemy w relacjach, zapraszane były albo rzadko, albo na zasadzie listka figowego dla większości doskonale posługującej się metajęzykiem pojednania. Dlatego całe środowisko uczestników dialogu polsko-niemieckiego oburzało się, gdy bracia Kaczyńscy wspominali o lobby proniemieckim.

A jednak problem jakoś istniał. Jego istotą była asymetria między aktywnością niemieckich instytucji i fundacji w Polsce a brakiem takiej działalności polskich instytucji w Niemczech. Ta nierównowaga, którą można było na początku III RP tłumaczyć naturalnym procesem pomocy w budowaniu instytucji demokratycznych w kraju postkomunistycznym, w miarę upływu czasu stawała się coraz bardziej dziwaczna. Zjawisko to opisał niedawno Łukasz Maślanka, publicysta „Teologii Politycznej": „Nie dalej jak kilkanaście miesięcy temu wpadło mi w ręce wspaniałe opracowanie wydawnictwa Uniwersytetu Poznańskiego, poświęcone odbiorowi dzieł Tomasza Manna przez polską krytykę. Dzięki dotacji rządu niemieckiego to opasłe tomisko kosztowało zaledwie 15 zł. Jakie kroki podjęło polskie państwo, aby odwdzięczyć się narodowi niemieckiemu za to, że od przeszło 20 lat współfinansuje działalność rozmaitych ośrodków intelektualno-wydawniczych w Polsce? Kiedy doczekamy się w Niemczech polskiego odpowiednika Fundacji Adenauera, Willy Brandta itd.? Kiedy niemieckie wydawnictwa będą otrzymywały poważne granty na wydawanie polskiej literatury, w tym literatury politycznej? Bardzo chciałbym dożyć wydania w języku niemieckim tak znaczących dzieł literatury polskiej, jak „Kinderszenen" J.M. Rymkiewicza albo „Nie trzeba głośno mówić" J. Mackiewicza. Niemcy zrobili wiele, aby świat poznał ich wrażliwość narodową w kwestii wydarzeń najnowszych. Warto dać im z kolei szansę poznania fobii, lęków, obaw i nadziei sporej części Polaków. Z drugiej strony tego typu dofinansowania powinny obejmować publikacje o tym, co we wspólnej przeszłości było dobre i piękne".

Problemem jest też brak rzeczowej i nieomijającej różnic interesów aktywności analitycznej. Czasami pewne tezy i dyskusje powinno się przeprowadzać na swoim gruncie, a nie na forum nawet najbardziej życzliwej instytucji polsko-niemieckiej. Zbyt wiele wysłuchałem opinii o tym, jak wspólny polsko-niemiecki mecenat radykalnie tonuje bardziej krytyczne wobec Berlina opracowania w Studium im. Willy Brandta we Wrocławiu, by lekceważyć taką cichą, ale częstokroć paraliżującą aurę poprawności w badaniach polsko-niemieckich. Stępia ona ostrze opinii dotyczących spraw niemieckich przy jednoczesnej bardzo daleko posuniętej krytyce tego, co uważa się za polską fobię antyniemiecką. To paradoks, że obok Instytutu Zachodniego miejscem powstawania najciekawszych analiz polityki zagranicznej RFN jest Ośrodek Studiów Wschodnich.

Wielu uczestników i pracowników polsko-niemieckich instytucji zżyma się na takie rozważania. Pada argument: a cóż w tym złego, że w Polsce działa aż tyle niemieckich instytucji, skoro bez nich Polacy nie mieliby dostępu do wielu publikacji i seminariów naukowców zza Odry?

Kiedyś przed takim dylematem stali Niemcy. Po wojnie w warunkach okupacji rolę nauczycieli nowego ładu odgrywały brytyjskie i angielskie fundacje, które miały na celu wyplenienie nawyków totalitarnych i antydemokratycznych ze społeczeństwa RFN. Jednak po kilkunastu latach przestały one dominować w niemieckim życiu publicznym. Dość grzecznie, ale stanowczo Niemcy wypychali amerykańskich nauczycieli demokracji z głównego nurtu życia intelektualnego społeczeństwa zachodnioniemieckiego.

Natomiast w Polsce instytucje niemieckie stworzyły zbiorowość ludzi uzależnionych od zwykle dobrze płatnych stypendiów, etatów i projektów badawczych, którzy bardziej lub mniej przyswajają sobie niemiecki punkt widzenia w kwestiach spornych. Ludzi, którzy z namaszczeniem przypominają, że prawo RFN nie uznaje tamtejszej Polonii za mniejszość, a jednocześnie natychmiast podchwytują tezę, że Ślązacy mają prawo uważać się za naród.

Bardzo często zresztą swoisty prozachodni liberalizm i modernizm łączy się u tych ludzi z rozdrażnieniem polskim przywiązaniem do idei narodowej, przesadnym katolicyzmem lub brakiem zrozumienia dla koncepcji społeczeństwa oddalającej się od identyfikacji etnicznej.

Właściciele dialogu

W PRL dialog polsko-niemiecki był od lat 60. do 80. domeną dwóch środowisk. Pierwszym, naznaczonym pewnym stemplem oficjalności, była redakcja „Polityki" z Mieczysławem Rakowskim i Adamem Krzemińskim. Drugim, reprezentującym nieoficjalne kręgi okołokościelne, była grupa publicystów „Tygodnika Powszechnego" z Władysławem Bartoszewskim, Mieczysławem Pszonem i Stanisławem Stommą. Nic dziwnego, że te kontakty zaprocentowały po 1989 roku najbardziej właśnie dla środowiska postkomunistów i Unii Demokratycznej z Tadeuszem Mazowieckim na czele.

Prawica miała znacznie dłuższą drogę do niemieckich polityków przybywających nad Wisłę. Co więcej, emisariusze niemieckiej CDU zrazili sobie Jarosława Kaczyńskiego pewnym paternalizmem i zapatrzeniem w środowisko Unii Demokratycznej. Jeszcze trudniej było nawiązać kontakt z niemieckimi politykami Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowemu, które z racji endeckiej tradycji zachowywało wobec Niemców spory dystans.

Gdy prezydenturę objął Kwaśniewski, stał się dla polityków niemieckich gwarantem przyswojenia przez Polskę standardów unijnych. A polscy politycy bardzo dbali o zrobienie dobrego wrażenia na niemieckich przybyszach, gdyż obowiązywał dogmat, że to RFN wprowadzi Polskę do Unii i NATO. Gdy już osiągnęliśmy członkostwo w NATO i byliśmy pewni wejścia do Unii, w 2003 roku doszło do zderzenia polskiego przekonania o podmiotowości z niemieckim oczekiwaniem, że pomoc w wejściu do NATO oznacza orientowanie się w polityce zagranicznej na Berlin. Decyzja rządu Leszka Millera o udziale polskich wojsk w operacji USA w Iraku wywołała furię kanclerza Gerharda Schrödera. Mało kto pamięta, że wtedy niemieccy politycy z lewa i z prawa kręcili nosem na uzależnienie polskich postkomunistów od Waszyngtonu. Ale także politycy Platformy Obywatelskiej zaczęli przysparzać Niemcom trosk. Gdy wybuchł spór o traktat nicejski, Jan Rokita rzucił hasło „Nicea albo śmierć". Co prawda PO już wtedy było podzielone na radykałów chcących walczyć o partnerską pozycję Polski wobec Niemiec i realistów, którzy zachęcali do koordynowania polityki z Berlinem, jednak Niemcy wciąż uważali, że PO jakoś da się udobruchać.

Tym większy był szok Berlina, gdy w 2005 roku zarówno wybory prezydenckie, jak i parlamentarne wygrał PiS. Bracia Kaczyńscy postanowili zademonstrować Berlinowi, jak rozumieją równorzędne stosunki, na co dyplomacja niemiecka odpowiedziała subtelnie wyrażaną, ale głęboką irytacją. Te nastroje rządu kanclerz Merkel były w większym stopniu widoczne na łamach niemieckiej prasy niż w oficjalnych komentarzach. Ale im gorsze były relacje, tym bardziej Niemcy korzystały z tego, że Polskę dzielił spór o stosunek do IV RP. Pojawiło się mnóstwo ochotników z obozu sympatyków dawnej Unii Wolności i PO, którzy bez skrupułów obarczyli „strasznych bliźniaków" wyłączną winą za ochłodzenie stosunków. Faktem jest, że bracia Kaczyńscy mieli zbyt mało doświadczonych kadr i zbyt mało obycia międzynarodowego, żeby móc sobie pozwolić na udaną konfrontację z najsilniejszym państwem Unii. Ale faktem też jest, że walczyli o status relacji polsko-niemieckich. Symbolem tego sporu jest walka o tzw. pierwiastek – strona niemiecka przekroczyła wówczas wszelkie granice agresji wobec sąsiada, który nie chciał zaakceptować jej wizji Europy. To wtedy w kuluarach Parlamentu Europejskiego słyszałem niemieckich polityków zadających gniewne pytanie: czy, skoro decydujemy się na konflikt z Niemcami, mamy ochotę obudzić się za jakiś czas sam na sam z Rosją? Takie wybuchy arogancji i niechęci wobec polityki PiS bardzo mocno naznaczyły partię Jarosława Kaczyńskiego.

To niedobre doświadczenie pchnęło PiS wyłącznie ku pozycji krytyka Niemiec, bez chęci wypracowania jakiegoś kontaktu z niemieckimi partiami. Na usprawiedliwienie PiS trzeba jednak powiedzieć, że dla Niemców wygrana Tuska w 2007 roku była niemal narodowym świętem.

Bez opozycji

Postawienie na Platformę jako wybawcę w stosunkach polsko-niemieckich z czarnej epoki braci Kaczyńskich pchnęło Berlin do uznawania jej za optymalną władzę nad Wisłą. Donald Tusk odwzajemnił się tezą, że ochłodzenie relacji na linii Berlin–Warszawa z lat 2005 – 2007 było wyłącznie winą Polski. Tak wyłoniła się dzisiejsza polityka ścisłego sojuszu z RFN, naprawienia niemal na siłę relacji z Kremlem i osłabienia specjalnych stosunków z USA. Zarzucono politykę Lecha Kaczyńskiego stawiającą na bliską współpracę z państwami bałtyckimi i Gruzją. Jej substytutem ogłoszono politykę wschodnią Unii prowadzoną w ścisłej współpracy z Berlinem. Owszem, odniosła ona parę sukcesów w Mołdawii, ale już w wypadku Białorusi i Ukrainy zamieniła się raczej w rytualne zaklinanie tamtejszych autokratów, aby zrozumieli dobrodziejstwa płynące ze zbliżania się do Zachodu.

Rząd Tuska prowadzi swoją politykę, ignorując opozycję. Rząd RFN w konsensusie ze swoją opozycją. Kto jest w takiej sytuacji mocniejszy a kto słabszy?

Wielu analityków wskazuje, że wobec kryzysu ekonomicznego, jaki zagraża Europie, musimy być uzależnieni od współpracy z Niemcami i trzymać się Berlina jak pani matki. A jednak to porzucenie polityki gry na różnych fortepianach kontrastuje z postawą dwóch sąsiadów Polski. Czesi zrezygnowali z uczestnictwa w grupie euro plus i jakoś widzą życie bez deklaracji o przyjęciu euro. Węgrzy oparli swoją walutę na franku szwajcarskim, nie rezygnując z pozytywnych relacji z Berlinem. Nie uczynili jednak z relacji węgiersko-niemieckich czegoś podobnego, co robi w stosunkach polsko-niemieckich Donald Tusk.

Część wątpliwości wobec inicjatyw Niemiec, jakie zachwala nasz rząd, jest zrozumiała wyłącznie gdy zauważymy zaniechania Warszawy. Tak jest np. z niemieckimi propozycjami, aby ułatwić komunikację kolejową i drogową między Berlinem i Wrocławiem, Szczecinem i Poznaniem. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby towarzyszyły im starania rządu Tuska, aby równie silnie związać te trzy miasta komunikacyjnie z Warszawą. Ale gdy Tusk nie robi nic w tym kierunku, pojawia się pytanie, czy takie więzy nie będą powodować powolnego ciążenia cywilizacyjnego ziem zachodnich Polski ku Niemcom.

Zdumiewać musi też upór, z jakim CDU dba o pozycję ziomkostw wykorzystujących swoją siłę wyborczą do wprowadzania dyskusyjnej martyrologii do kultury pamięci RFN. Zwraca uwagę na przykład fakt, że Rudi Pawelka, człowiek odpowiedzialny za awanturę Powiernictwa Pruskiego, nadal jest członkiem CDU.

Widać więc, że deklaracje o zrównaniu się stosunków polsko-niemieckich z modelem stosunków na linii Berlin – Paryż są tylko rytualnym zaklęciem. Paryż nigdy nie tolerował jakiegokolwiek akcentowania powojennych krzywd doznanych przez Niemców z rąk Francuzów, na przykład w ich sektorze okupacyjnym. Tak samo Niemcy w imię poważnego traktowania relacji z Paryżem nigdy nie tolerowali u siebie żadnych haseł o niemieckości Alzacji.

Zamykanie oczu przez rząd Tuska, który ma tendencje do uprawiania propagandy sukcesu, zamienia rzetelny dialog w jego imitację. Nie zmienia to wielu pozytywnych aspektów współpracy polsko-niemieckiej na różnych szczeblach. Ale zdominowanie 20. rocznicy podpisania traktatu polsko-niemieckiego przez słodki lukier i unikanie analizy tego, co Polaków i Niemców wciąż dzieli, to maniera niedobra. Pytanie, na ile uczyni ona nasze relacje fasadowymi.

Obchody 20. rocznicy podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy  świętowano hucznie po obu stronach Odry. Prezydent RP odwiedził Berlin, ogłoszono wspólną deklarację  rządów w sprawie Polaków i Niemców żyjących w obu krajach i wreszcie Angela Merkel wraz ze swoim gabinetem odwiedziła Warszawę.

Stosunki polsko-niemieckie od paru lat wydają się być niezwykle sztywno podporządkowane rytmowi kolejnych rocznic i wizyt świadków historii. Jak nie wizyta na Westerplatte, to honoris causa dla Angeli Merkel na Politechnice Wrocławskiej. Jak nie nagroda Karola Wielkiego w Akwizgranie dla Donalda Tuska, to debata prezydentów z młodzieżą w rocznicę uklęknięcia Willy Brandta. Jak nie spotkania na moście między Słubicami a Frankfurtem, to wspomnienia Hansa-Dietricha Genschera i Rolanda Dumasa o tym, jak powstawał Trójkąt Weimarski. Powtarza się też w kółko grono kolejnych rocznicowych laureatów. Tadeusz Mazowiecki, Richard von Weizsaecker, Karl Dedecius czy Władysław Bartoszewski. Równie powtarzalne są frazy o stosunkach, które nie były nigdy tak dobre jak teraz.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą