Kampania wyborcza to zawsze coś doraźnego. Ale kampanie wyborcze potrafią też odcisnąć się trwałym śladem na czymś większym niż doraźność. Dzieje się tak wtedy, kiedy duże grupy obywateli mocno przeżywają kampanię emocjonalnie, a więc ich naturalna skłonność, by akceptować podawane im do wierzenia treści, jeszcze rośnie. Zwłaszcza we współczesności, nacechowanej wszechobecnością komunikatów i ich zero-jedynkowo jednoznaczną treścią, co dodatkowo sprzyja sfanatyzowaniu odbiorcy.
Obawiam się, że obecną kampanię przyszli historycy będą zaliczali do wydarzeń znaczących. Znaczących nie tyle dla doraźnej polityki, ile dla czegoś niepomiernie ważniejszego – polskiego ducha. I niestety jestem pewien, że jej wpływ na tego ducha uznają oni za bardzo negatywny.
Odpowiedzialni za to są obaj główni gracze polskiej sceny politycznej. Główni gracze rozumiani nie tylko wąsko, partyjnie, ale też szerzej – jako współdziałające z głównymi graczami środowiska intelektualne.
Oba tak rozumiane główne podmioty w ciągu ostatnich tygodni zaszkodziły Polsce.
Co sobie pomyślą?
Gdyby się zastanowić, jaka cecha Polaków jest najgorsza, w sensie: najbardziej ograniczająca ich możliwości jako narodu, czyniąca z nich wdzięczny obiekt potencjalnych obcych inspiracji (a dla co bardziej wnikliwych obserwatorów wręcz ośmieszająca), to chyba w pierwszym rzędzie należałoby wymienić kompleks niższości na tle krajów zachodnich.
Argument „co sobie o nas za granicą pomyślą?", kompletnie nieobecny w politycznym myśleniu narodów zachodniej części kontynentu (i to nie tylko tych wielkich, niegdyś imperialnych, tych mniejszych też), odgrywa sporą rolę w przeżywaniu spraw publicznych przez ogromną część Polaków. Są oni skłonni przynajmniej w pewnym stopniu brać za dobrą monetę sugestie, że jeśli nasz kraj w jakiejś sferze postąpi nie tak, jak chcieliby dyktatorzy światopoglądowych mód z Paryża, Brukseli czy Berlina, to nastąpi jakiś horror.
Kiedyś ten horror prostacka propaganda progresywistów definiowała zdaniem: „do Europy nas nie wpuszczą!". Teraz, gdy przyjęli, propagandyści muszą nagimnastykować się bardziej, ale treść pozostaje ta sama.
Śmieszny to argument dla każdego, kto coś wie o świecie – bo relacje między państwami naprawdę zawsze zależały i zależą od spraw znacznie poważniejszych, czyli od ich interesów. Nawet prawdziwa sympatia nie skłoniła i nie skłoni nigdy nikogo, aby tylko ze względu na nią nie zrealizował swojego interesu. I nawet prawdziwa antypatia nie skłoniła i nie skłoni nikogo, aby dał czynnie jej wyraz, jeśli będzie to sprzeczne z jego interesami. Argument ten jest też ośmieszający – bo przyjmując go, automatycznie ustawiamy się na pozycji nierównoprawnej, gorszej.
Otóż, choć argumentacja ta była przez ostatnich 20 lat często wykorzystywana przez szeroko pojęty obóz liberalny, to jednak nigdy tak bezpośrednio, tak wprost, jak uczyniła to Platforma Obywatelska w mijającej kampanii.
Sympatyczna aktywność
Krzyczącym przykładem myślenia, które partia rządząca chce wśród Polaków upowszechnić, jest zdanie z przygotowywanego wystąpienia Donalda Tuska w Radzie Unii Europejskiej: – Nasz głos zaczął się liczyć na arenie międzynarodowej, a polski rząd przestał być obiektem żartów.
Nie potrafię wyobrazić sobie przywódcy innego kraju europejskiego, który w instytucji międzynarodowej wypowiedziałby podobne słowa. Przedstawiciele narodów o autentycznej świadomości państwowej (zachodnioeuropejskie) albo autentycznie spojonych poczuciem etnicznej tożsamości (środkowoeuropejskie) mają zakodowaną wiedzę o tym, że takie zachowanie podlizującego się prymusa automatycznie poniżyłoby nie ich wewnętrznego konkurenta, ale całe ich państwo...