Jeśli mogę sądzić po sobie – taki akurat mam wzorzec pod ręką, a gdy próbuję znaleźć i lepiej poznać inny, zwykle okazuje się podobny – aż trudno mi uwierzyć, że dziesiątki publikacji o polskich Żydach, rozmaitych żydowskich losach w Polsce dawnej i współczesnej, publikacji, od których przecież się w mediach salonu roi, dały mi tak niewiele wiedzy i wyobrażenia o tym, z czym się żydostwo wiąże. Z musu i poczucia obowiązku przeczytałem tego rodzaju artykułów, esejów, książek nieprzeliczalną ilość i nie dało mi to połowy tej inspiracji i pożywki do rozmyślań, co jeden, niespecjalnie gruby tomik poetycki.

Myślę o tomiku „Opowieści z lasku żydowskiego" Aleksandra Rozenfelda. Jakieś 80 stron wierszy, i to, przyznam od razu, wierszy, jakich najbardziej nie lubię – wierszy wolnych. Nie zorkiestrowanych rymami, stałym rytmem poukładanych kunsztownie akcentów – cóż, takie czasy przyszły, że poeci zapominają o swoich podstawowych niegdyś powinnościach. Za to rozdrapujących do bólu.

„Olku, ty nie wyglądasz na swoje wiersze" – miała Rozenfeldowi powiedzieć pewna poetka i mogę tylko potwierdzić jej opinię. Rozenfeld, postać barwna, jakby przechowana w jakimś lodowcu z czasów, gdy istniała jeszcze artystyczna bohema i tacy artyści sztuki pożytkowania dnia, jak Franc Fiszer, na pierwszy rzut oka wygląda na urodzonego facecjonistę. Na drugi – może i widać w nim liryka. Ale człowieka obolałego nie tylko za siebie, ale i za innych, widać raczej mało. A już zupełnie nie widać człowieka głęboko przejętego całą tą wielką sferą, którą dzisiaj pogardliwie określa się mianem „polityka", a o której przodkowie mówili rozsądniej „sprawy publiczne".

W wierszach jest na odwrót. Żartów i anegdot nie ma tu w ogóle, liryki – tyle, ile to niezbędne, by wiersz się unosił, najwięcej zaś przeżycia wartości, o których Polacy tak chętnie i masowo dziś zapominają – wartości wywodzonych z tego, co jest wspólne. Co stanowi wspólne dobro, wspólne wyzwanie, ów „wielki zbiorowy obowiązek", o którym pisał Norwid. Z tej racji „Opowieści lasku żydowskiego" ustawiam na półce obok „Wierszy Politycznych" Jarosława Marka Rymkiewicza. Jako dzieło podobne, w jakiś sposób symetryczne, i równie ważne. Dla niektórych ważniejsze. To znaczy, taką mam nadzieję.

Mam nadzieję, bo żydowski dyskurs Rozenfelda – jeśli musiałbym, na użytek druku, dokonać koszmarnej operacji jego ściśnięcia do kilku zdań – jest zupełnie odmienny od postżydowskiego dyskursu potomków tzw. żydokomuny. Bliski żydowskiej polskości uwielbianego przeze mnie Hemara, z jego filozofią „Polaka ochotniczego – z zaciągu, nie z poboru", w którym dwie dawne kultury zrastają się, a nie obrzucają obelgami. I tym samym odległy od traum i obsesji michnikowszczyzny, która na dźwięk słów „Polska", „Naród Polski", „polski patriotyzm" doznaje napaści histerycznego strachu, a potem zaczyna z tego strachu, wstrętu i wrogości pluć, tupać i, jeśli ma takie możliwości, a niestety ma, gryźć. Dla tamtych słowa „prawdziwy Polak" to wypluwane przez zaciskane wargi szyderstwo. Dla Rozenfelda – identyfikacja, która go ciekawi, fascynuje i kusi.

A zarazem, jest w tych medytacjach (do których akurat nielubiana przeze mnie formuła wiersza wolnego wydaje się stworzona) wszystko to, co medytowania warte najbardziej. Miłość i śmierć, korzenie i kwiaty, co było, gdy nas nie było, i co będzie po nas. Nie „obok" spraw publicznych, ale w nich właśnie. Chłonie się to, jakby się rozmawiało ze starym, mądrym rabinem, na dodatek jeszcze wyświęconym na księdza, który w obu tych wcieleniach czegoś bardzo ważnego dotknął, i zmaga się z niedoskonałościami języka, niepozwalającymi się tym przeżyciem podzielić.

„Jestem Żydem, nie można przestać być Żydem – pisze Rozenfeld. – „Ale mój kłopot jest ogromny, jestem polskim Żydem i z tym dookreśleniem nie mogę sobie dać rady". Mając nawet tylko połowę tego problemu, już sobie ten problem, któremu poświęcone są „Opowieści lasku żydowskiego", można plastycznie wyobrazić.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"