Teza prezesa PZU Andrzeja Klesyka, że wyższe uczelnie w Polsce produkują bezrobotnych, nie powinna nikogo zdziwić. Bardzo często prezesi firm prywatnie mówią, że absolwenci uczelni nie mają podstawowych kompetencji, że są niesamodzielni, że wynieśli z uczelni niską kulturę pracy, zdominowaną przez ściąganie i pracę odtwórczą.
W minionych latach miałem ponad sto wykładów dla polskiego biznesu. Często po takim wykładzie, podczas bankietu czy kolacji pytałem szefów firm, dlaczego nie współpracują z uczelniami – nie podejmują wspólnych badań, nie tworzą wspólnych programów nauczania, które pozwolą studentom zdobyć pożądane kompetencje. W odpowiedzi słyszałem, że uczelnie nie widzą takiej potrzeby i nie mają firmom nic do zaoferowania. Kilkakrotnie padł przykład firm, które zwracały się do uczelni z ofertą wykonania zlecenia badawczego lub zorganizowania kursów dla przyszłych pracowników, by usłyszeć, że Alma Mater nie jest zainteresowana... Nierzadko można usłyszeć, że uczelnie zostały zdeprawowane przez łatwe pieniądze unijne, że nie opłaca im się współpraca z biznesem. Oczywiście są chlubne wyjątki: kilka firm sektora farmaceutycznego nie może się nachwalić współpracy z akademiami medycznymi, ale taka jest specyfika tego sektora. Gdzie indziej jest źle albo tragicznie. Z reguły profesorowie klepią chałtury albo zasiadają w radach nadzorczych, a współpracy instytucjonalnej między firmami a uczelniami nie ma.
Pozyskać firmy do współpracy przy doskonaleniu programów kształcenia jest jednak również niezwykle trudno. Doświadczyliśmy tego choćby na naszej uczelni, nieraz też słyszałem lamenty innych wykładowców. Scenariusz najczęściej wygląda następująco: uczelnia kontaktuje się z firmą i oferuje uwzględnienie jej potrzeb przy planowaniu zajęć. Jest jeden warunek, czy raczej dezyderat: byłoby dobrze, gdyby firma (oczywiście w miarę swoich potrzeb) zadeklarowała gotowość zatrudniania absolwentów uczelni we wspólnie wypracowanej specjalności.
Sprawa trafia najczęściej w ręce dyrektora ds. kadr w danej firmie, który ma rozbudowane programy szkoleniowe i liczną realizującą je kadrę. Na propozycję znaczącego obniżenia kosztów (jeśli zatrudni się kompetentnych absolwentów – po co organizować szkolenia?) reaguje bardzo nerwowo. W sumie nic dziwnego – w następstwie takiej operacji straciłby na znaczeniu. Rozmowy zwykle trwają miesiącami i kończą się niczym. Jeśli pat uda się przełamać (nieraz udaje się umieścić studentów na wartościowych praktykach czy stworzyć kurs dostosowany do potrzeb konkretnej firmy), to dzięki dużemu zaangażowaniu samego prezesa lub co najmniej członka zarządu. W tej sytuacji obwinianie uczelni za niskie kwalifikacje absolwentów jest trochę chybione: współodpowiedzialne mogą być niechętne zmianom działy HR.
Na szczęście zmiana ustawy o szkolnictwie wyższym stworzyła nową możliwość działania: uczelnie zaczęły w tym roku akademickim wdrażać Krajowe Ramy Kwalifikacji. To oznacza zmianę języka edukacji: już nie będziemy mówić o zakresie wiedzy do przerobienia, o różnicach programowych, tylko o efektach kształcenia, umiejętnościach, kompetencjach, wreszcie o skutecznych metodach weryfikacji pozyskania tych kompetencji. Jeżeli w tej sytuacji firmy nie zaangażują się i nie pomogą uczelniom w dostosowaniu programów kształcenia do realiów rynkowych, zmarnujemy tę szansę. Oczywiście niektóre uczelnie nadal tkwić będą w introwertycznym silosie, w którym zaspokajają potrzeby swojej kadry naukowej bez oglądania się na potrzeby rynku. Ale wkrótce zaczną tracić studentów. Akademie szukające współpracy powinny za to uzyskać wszelkie możliwe wsparcie.
Rzucam wyzwanie prezesom polskich firm i zachęcam do tego inne uczelnie. Jeżeli pomiędzy obiadem z jednym kluczowym klientem a kolacją z drugim nie znajdziecie czasu, żeby spotkać się z rektorem wyższej uczelni w celu wspólnego stworzenia nowych specjalności, tak wam potrzebnych, jeżeli potem osobiście nie dopilnujecie tego w firmie, to będziecie mieć swój udział w produkcji bezrobotnych młodych Polaków. Czas działać. Bezrobocie wśród młodzieży przekroczyło 26 procent. Zróbmy to razem – dla nich.
Autor jest profesorem i rektorem Uczelni Vistula w Warszawie