Filantropi: solidarność i pycha

Polscy biznesmeni przekazują na działalność dobroczynną znacznie mniejszą część swoich dochodów niż Amerykanie, a przede wszystkim – uznają dzielenie się majątkiem za swoją prywatną sprawę i temat tabu

Publikacja: 14.07.2012 01:01

Filantropi: solidarność i pycha

Foto: ROL

Zbieranie funduszy na budowane w centrum Warszawy Muzeum Historii Żydów Polskich trwa już dziesięć lat. Wiosną tego roku okazuje się, że na dokończenie ostatniej, wystawowej części wciąż brakuje 20 mln zł. Grozi kompromitacja. Minister kultury Bogdan Zdrojewski porusza tę kwestię w rozmowie z miliarderem Janem Kulczykiem. Temu wystarczy godzina, by podjąć decyzję. Kilka dni temu podpisują umowę donacji na brakującą kwotę. Muzeum zgodnie z planem otworzy podwoje w II połowie 2013 roku.

To rekordowa darowizna osoby prywatnej dla instytucji publicznej w powojennej Polsce. – Nie zastanawiałem się długo, bo jestem przekonany, że skorzysta na tym całe społeczeństwo. Życie to nie biznes i czasem należy podejmować śmiałe decyzje bez uprzedniej kalkulacji, zdając się na intuicję i rekomendacje mądrych ludzi – mówi „Rzeczpospolitej" Jan Kulczyk.

Dał się przekonać, bo wie, jak ważna jest wspólna wielosetletnia historia Polaków i Żydów. Ma to być największe historyczne muzeum żydowskie na świecie, nie licząc Izraela. Choć nagłośniona w mediach darowizna stanowi tylko 1/485 część majątku Kulczyka, który po raz kolejny w niedawnym rankingu „Wprost" zajął pierwsze miejsce wśród najbogatszych Polaków, to w naszych warunkach robi wrażenie. A jednak to wyjątek potwierdzający regułę. Dla naszych biznesmenów mówienie, kto komu pomaga i ile daje, jest w złym tonie. Budzi wręcz zażenowanie. Nad polską filantropią rozpościera się mgła.

Tajne datki

Zdaniem Bogusława Wypychewicza, biznesmena działającego w branży energetycznej, filantropia wymaga ciszy i anonimowości, a nie rozgłosu. Inaczej mamy do czynienia z PR. Z kolei dla Andrzeja Wodzyńskiego, współwłaściciela firmy Ceramika Tubądzin, to sposób zmieniania świata na lepsze, a nie akcja marketingowa.


W kraju, w którym dopiero 20 lat buduje się kapitalizm, zamożność budzi niechęć, a nawet zawiść. Wystarczy poczytać komentarze internautów pod informacjami o donacji Kulczyka. Jeśli ktoś dużo daje, to znaczy, że ma. A skąd ma? No wiadomo... – Nie jest dobrze widziane chwalenie się filantropią. Wciąż zbyt często traktowana jest jako kaprys bogatych – tłumaczy Agnieszka Sawczuk, prezes Fundacji dla Polski. Fundacja wraz z Business Centre Club i instytutem Homo Homini przeprowadziła niedawno badanie postaw filantropijnych Polaków. O udział poproszono 100 najbogatszych – tylko 14 wyraziło zgodę. To bardzo źle, bo zdaniem Sawczuk potrzebujemy przykładów, które i innych zachęciłyby do dobroczynności i przełamały tabu.

– Po co mi to? Zaraz przyjdą pracownicy i powiedzą: to my podwyżek nie dostaliśmy, a pan wydaje na jakieś fanaberie? – mówi nam jeden z większych polskich darczyńców. Daje jak sam mówi, sporo, ale po cichu, po swojemu i w odruchu serca. Głównie na potrzeby lokalnej społeczności. Ani myśli podać nazwiska.

Zdaniem najbardziej znanego polskiego filantropa, założyciela Optimusa, Romana Kluski, trudno się takim postawom dziwić. Rozgłos przynosi więcej problemów niż pożytku. Hojnym darczyńcą może zainteresować się np. fiskus. A jak mało potrafi być przyjemny, Roman Kluska przekonał się na własnej skórze.

To m.in. dlatego w przypadku WOŚP jedna piąta zbieranych pieniędzy nie pochodzi z puszek, tylko z przelewów i licytacji, a więc głównie od ludzi zamożnych. Gdy w 2009 roku doszło do rekordowej licytacji o złote serduszka, wygrały ją firmy, o których mało kto słyszał, Consus i Tombud. Dały po milionie. Podczas licytacji trudno dopatrzyć się znanych nazwisk, roi się za to od pseudonimów.

Na dzieci i Kościół

Ludzie bogaci w Polsce nie chwalą się dobroczynnością także z innego powodu. Większość nie ma czym. Zamożnym Polakom daleko do szczodrości Amerykanów. Zdaniem psycholog Joanny Heidtman hojni będziemy dopiero wtedy, gdy nasycimy się konsumowaniem i oswoimy z większymi pieniędzmi. Na razie myślimy o zarabianiu, dalszym pomnażaniu, a nie dzieleniu.

Najwięcej środków od przedsiębiorców trafia na rzecz dzieci i młodzieży. Domy dziecka, szkoły i ośrodki wychowawcze zasilają właściciele producenta kleju i zaprawy tynkarskiej Atlas. Leszek Czarnecki, właściciel m.in. grupy finansowej Getin Holding, założył cztery lata temu fundację LC Heart, która zajmuje się wspieraniem wybitnie uzdolnionych dzieci i młodzieży. Pomaga też poszkodowanym w wypadkach. Czarnecki przekazał fundacji łącznie 55 mln zł, z czego wydała dotąd 11 mln. Grzegorz Dzik, główny akcjonariusz Impelu, wspiera dzieci z chorobą nowotworową. Coraz popularniejsze wśród bogatych jest też fundowanie studentom z niezamożnych rodzin stypendiów.

Obok dzieci i młodzieży największym odbiorcą pomocy jest Kościół i jego organizacje charytatywne. Niektórzy przedsiębiorcy oddają nań 10 proc. swoich dochodów. To rodzaj dobrowolnego opodatkowania, który sami nazywają dziesięciną.

Jan Kulczyk jest sponsorem sanktuarium na Jasnej Górze. Jego wsparcie jest tak znaczne (dawał milion złotych rocznie), że opiekujący się klasztorem oo. paulini nadali mu tytuł konfratra.

Dobroczyńca z domu dziecka

Radosław Wiśniewski, główny akcjonariusz odzieżowego Redanu, właściciel takich marek, jak Troll czy Top Secret, do filantropii przekonał się za sprawą 12-letniego Adasia, którego spotkał żebrzącego pod supermarketem. Zafundował mu obiad w McDonalds. Wtedy chłopak poprosił jeszcze o jedzenie dla rodzeństwa, piątki braci i sióstr. Wiśniewski wziął więc jedzenie dla całej rodziny i zaniósł. Dzieci wraz z matką gnieździły się na poddaszu rudery, w strasznych warunkach. Biznesmena, którego szyte w Chinach ubrania szły już jak świeże bułeczki, stać było, by wynająć biednej rodzinie nowe duże mieszkanie i opłacić naukę dzieci. – Ludzie z opieki społecznej patrzyli na mnie dziwnie, podejrzewając nawet o pedofilię – wspomina Wiśniewski. – Ale pomoc dzieciom to rzecz magiczna. Można się przekonać, jak niewiele potrzeba, by ktoś zaniedbany, zagubiony, bez woli walki, w ciągu dwóch–trzech lat rozwinął się w motyla.

Motywem pomocy są często własne przeżycia. Michał Wojtczak był ministrem rolnictwa i przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a potem pierwszym profesjonalnym lobbystą w Polsce. Praca od rana do nocy. Pewnego dnia organizm nie wytrzymał. Wojtczak osunął się pod biurko z rozległym wylewem. Potem trzy miesiące w śpiączce, trzy lata w szpitalu, nauka chodzenia i mówienia. Napatrzył się na ciężko chore dzieci porzucone przez rodziców i inaczej spojrzał na świat. Znajomi pukali się w czoło, gdy w swojej posiadłości pod Poznaniem zamiast planowanego centrum szkoleniowego zbudował ośrodek rehabilitacyjny dla niepełnosprawnych dzieci. Wydał na ten cel wszystkie swoje oszczędności – 12 mln zł.

Duchowe nawrócenie przeżył też Roman Kluska. Po wypadku na nartach przez kilka tygodni musiał leżeć nieruchomo w łóżku. Zaczął wtedy czytać liczący 500 stron dziennik św. siostry Faustyny Kowalskiej. – Byłbym dziś innym człowiekiem, gdybym nie zetknął się z przesłaniem Miłosierdzia Bożego – opowiada. Kluska podarował 15 mln zł na Sanktuarium Maryjne w Łagiewnikach, wydaje też książki i płyty o tematyce religijnej.

Serce?

Nie zawsze intencje są tak piękne. Problem w tym, że w filantropii nigdy nie można być pewnym, czy to tylko odruch serca. W ubiegłym roku Janusz Palikot deklarował przekazanie 480 tys. zł rocznej pensji poselskiej na pomoc społeczną i wystawił legitymację na licytację WOŚP. Chłodna kalkulacja polityczna? Chęć rozgłosu? Wiele na to wskazuje.

Nie brakuje też głosów, że ostatnia rekordowa donacja Jana Kulczyka to także chęć uwiarygodnienia się w kontekście ambitnych planów biznesowych i powrotu z dobrowolnej emigracji w Londynie. Biznesmen zaprzecza: – Nie traktuję działań charytatywnych jako elementu budowania wizerunku mojego biznesu.

Większość polskiego społeczeństwa jest sceptyczna wobec filantropii. W takich działaniach widzimy chęć poklasku lub uspokojenia sumienia „za pierwszy ukradziony milion", a może i kolejne. Albo chęć załatwienia sobie przychylności polityków i lokalnych władz. Biznesmen wspomagający przedsięwzięcia mile widziane przez władze może liczyć, że wtedy jakieś podanie czy zgoda zostaną rozpatrzone szybciej albo urzędnik zinterpretuje przepisy na jego korzyść. – To są bardziej interesy niż działalność dobroczynna – mówi Roman Kluska. Zaraz jednak dodaje, że w większości nie wynika to ze złej woli, ale z trudnych, nieprzewidywalnych warunków prowadzenia działalności w naszym kraju.

Do tego dochodzi inny problem, nie tylko w Polsce. Z jednej strony biznesmeni wykazują się hojnością, z drugiej zaś rozliczają się masowo w rajach podatkowych. Trudno ich winić, że korzystają z legalnych możliwości „optymalizacji podatkowej" w czasach rosnącej opresyjności fiskusa. A jednak wygląda to trochę jak dawanie jedną ręką, a odbieranie drugą, bo przecież to z podatków buduje się szpitale czy szkoły.

Andrzej Ludek, były szef zajmującej się dobroczynnością międzynarodowej organizacji Rotary w Polsce, wspomina, jak na początku lat 90. na zebrania przychodzili biznesmeni, szukając kontaktów. – Myśleli, że to taki Business Centre Club. Często chcieli raczej pomóc sobie. Gdy się orientowali, że pomagamy innym, znikali tak szybko jak się pojawili.

Ewolucję polskiego biznesu widać dobrze na przykładzie Atlasu. Początkowo jego czterech głównych właścicieli pomagało, gdy dostawali list z prośbą o pomoc. Gdy jednak po telewizyjnych akcjach reklamowych („Żołnierze! Najważniejsza jest... zaprawa!"), firma stała się powszechnie znana, zostali zasypani listami. Z każdego worka zaczęli więc wyciągać losowo jeden i spełniali prośbę. Dalej jednak nie sprawdzali, jak pieniądze zostały wykorzystane. Wkrótce doszli do wniosku, że to nie tylko niesprawiedliwość, ale i marnotrawstwo. Wiele próśb dotyczyło środków na remont łazienki, a nie np. kupna leków czy żywności. Powołali Fundację Dobroczynności Atlas, która sprawdza potencjalnych obdarowanych i rozlicza z wydania każdej złotówki.

Również Radosław Wiśniewski odkrył, że pomaganie w stylu „daj i zapomnij" nie ma sensu, gdy zainteresował się losem stołówki dla biednych dzieci, na którą regularnie wpłacał pieniądze. Okazało się, że już dawno ją zamknięto, nie informując go o tym.

Dlatego biznesmeni zakładają teraz profesjonalne fundacje. Często prowadzą je ich żony; np. Fundacją Orimari (m.in. pomoc dzieciom ze świetlic socjoterapeutycznych) zajmuje się żona prowadzącego biznes w Rosji Roberta Szustkowskiego, znanego kierowcy rajdowego.

Dajemy coraz więcej

Choć daleko jej do poziomu Ameryki, polska dobroczynność szybko rośnie. Fundacja Orimari, która organizuje kolacje połączone ze zbieraniem datków na sprzęt dla kliniki transplantologii we Wrocławiu, zanotowała z tego tytułu trzykrotny wzrost przychodów przez dwa lata. Właściciele Atlasu przyznają, że wydali w ubiegłym roku na cele charytatywne 3,3 mln zł, podczas gdy rok wcześniej 2,5 mln. A w 1996 roku było to ledwie 160 tys. zł. Zdaniem Sawczuk w czasie kryzysu i trudności finansowych państwa rola filantropii będzie rosła.

Do niedawna to nam pomagano z zagranicy, teraz zaś pomoc, choć jeszcze wąską strużką, zaczyna płynąć w drugą stronę. Przykładowo Klub Rotariański z Wolsztyna współfinansuje budowę studni w Afryce. – Kluczem do rozwoju filantropii w Polsce jest wykształcenie się silnej, klasy średniej. To ona tak naprawdę, ją napędza, a nie najbogatsi. Musimy więc jeszcze trochę poczekać – dodaje Andrzej Ludek.

Choć dobroczynność w Polsce rozwija się, rosną przekazywane kwoty i doskonali się metody wspomagania innych, to Ameryka wciąż nam ucieka. Tam kwitną nowe rodzaje pomocy, jak wspieranie zielonych technologii, walka z globalnym ociepleniem czy wspieranie bezrobotnych. Luca di Montezemolo, najsłynniejszy włoski biznesmen, nawołuje: „Wykupmy długi naszych krajów".

Ale największe wrażenie robią działania Billa Gatesa i znanego inwestora giełdowego Warrena Buffetta, którzy prowadzą wielką kampanię „Giving a pledge". Ma ona nakłonić bogatych, by zamiast zostawić wszystko dzieciom i tworzyć luksusowe „kluby szczęśliwego nasienia", zapisywali większość majątku na cele charytatywne. Pozyskali już do tej idei kilkudziesięciu miliarderów, jak właściciel firmy informatycznej Oracle Larry Ellison, założyciel CNN Ted Turner czy teksański potentat naftowy T. Boone Pickens. Dewizą tych ultradonatorów są słowa XIX-wiecznego filantropa Andrew Carnegie: „Kto umiera bogaty, umiera w hańbie".

Inicjatywa ta odbiła się echem i w naszej części świata. Przystąpili do niej Martin Roman, szef notowanej w Warszawie największej czeskiej spółki energetycznej CEZ, czy rosyjski potentat medialny i przemysłowy Władimir Potanin. Na razie nie słychać o takich deklaracjach polskich biznesmenów.

Zbieranie funduszy na budowane w centrum Warszawy Muzeum Historii Żydów Polskich trwa już dziesięć lat. Wiosną tego roku okazuje się, że na dokończenie ostatniej, wystawowej części wciąż brakuje 20 mln zł. Grozi kompromitacja. Minister kultury Bogdan Zdrojewski porusza tę kwestię w rozmowie z miliarderem Janem Kulczykiem. Temu wystarczy godzina, by podjąć decyzję. Kilka dni temu podpisują umowę donacji na brakującą kwotę. Muzeum zgodnie z planem otworzy podwoje w II połowie 2013 roku.

To rekordowa darowizna osoby prywatnej dla instytucji publicznej w powojennej Polsce. – Nie zastanawiałem się długo, bo jestem przekonany, że skorzysta na tym całe społeczeństwo. Życie to nie biznes i czasem należy podejmować śmiałe decyzje bez uprzedniej kalkulacji, zdając się na intuicję i rekomendacje mądrych ludzi – mówi „Rzeczpospolitej" Jan Kulczyk.

Dał się przekonać, bo wie, jak ważna jest wspólna wielosetletnia historia Polaków i Żydów. Ma to być największe historyczne muzeum żydowskie na świecie, nie licząc Izraela. Choć nagłośniona w mediach darowizna stanowi tylko 1/485 część majątku Kulczyka, który po raz kolejny w niedawnym rankingu „Wprost" zajął pierwsze miejsce wśród najbogatszych Polaków, to w naszych warunkach robi wrażenie. A jednak to wyjątek potwierdzający regułę. Dla naszych biznesmenów mówienie, kto komu pomaga i ile daje, jest w złym tonie. Budzi wręcz zażenowanie. Nad polską filantropią rozpościera się mgła.

Tajne datki

Zdaniem Bogusława Wypychewicza, biznesmena działającego w branży energetycznej, filantropia wymaga ciszy i anonimowości, a nie rozgłosu. Inaczej mamy do czynienia z PR. Z kolei dla Andrzeja Wodzyńskiego, współwłaściciela firmy Ceramika Tubądzin, to sposób zmieniania świata na lepsze, a nie akcja marketingowa.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy