Życie to długi slalom w ciemności, a potem nagle uderzasz w mur na samym dole" – myśli John Henderson, niegdyś żołnierz, potem prawnik, a teraz życiowy rozbitek. Jego syn, czteroletni Scott, pewnego dnia po prostu upadł na pomost nad jeziorem Munro Pond i przestał żyć. Był to także koniec rodziny Hendersonów, która rozpadła się niczym stłuczone zwierciadło, ale to dopiero początek mrocznego thrillera „W otchłani zła". Oto po kilku latach tajemnicza kobieta odzywa się do Johna, twierdząc, że wie, co naprawdę stało się jego synowi. Nasz bohater wraca więc do miasteczka zagubionego w ciemnych lasach i próbuje odkryć prawdę.
Gdyby tę powieść napisał Stephen King, miałaby zapewne tysiąc pięćset stron i zawierałaby kwadryliony smacznych detali z życia małomiasteczkowej Ameryki. Michael Marshall wyznaje inną pisarską filozofię – jego książka jest zwarta, losy niewielkiego grona bohaterów zazębiają się precyzyjnie niby w trzyaktowej sztuce teatralnej. Zamiast na epickość Marshall stawia na intensywność emocji – i rzeczywiście, „W otchłani zła" potrafi poszarpać czytelnikowi bebechy. Od strony fabuły mocno przypomina dobry, psychologiczny kryminał doprawiony do smaku dozą niesamowitości. Amerykanie zwą taką prozę supernatural thriller, u nas wszystko wrzuca się do worka z horrorem, ale w tej książce nie ma prucia flaków i hektolitrów krwi. Jest natomiast wiele na temat zła (oryginalny tytuł „Bad Things" znacznie lepiej od polskiego oddaje sedno rzeczy).
Jest to także książka głęboko reakcyjna – i brawo! Nie zrzuca winy na okoliczności, na „toksycznych rodziców", „opresyjną religię", „alienację w społeczeństwie" itp. Kto zgrzeszył mową, myślą i uczynkiem – na tego spada cała odpowiedzialność za to, co się w efekcie wydarzyło. Nie ma wymówek, nie ma wybiegów, nie ma ucieczki. Druga ważna rzecz – wedle wykładu Marshalla zło raz wyzwolone nabiera własnego rozpędu i rozpełza się z dynamiką zaskakującą nawet tych, którym wydawało się, że mogą je kontrolować czy obrócić na swoją korzyść. I lekcja trzecia – zło zawsze jest blisko, kusi łatwiejszymi wyborami, drogami na skróty. Skłonni mu się poddać są nawet ci, którzy już raz się sparzyli. I właśnie o tym jest bardzo dobra książka brytyjskiego pisarza, którego niektórzy czytelnicy mogą pamiętać także z intrygującej powieści s.f. „Zmieniaki" opublikowanej pod jego pełnym nazwiskiem (Michael Marshall Smith).
Kiedyś takich oczywistych rzeczy uczono w szkołach (nie tylko niedzielnych), dziś, aby o nich sobie przypomnieć, trzeba sięgnąć po horror, bo niemal cały dyskurs społeczny lansowany przez współczesne autorytety koncentruje się na zdjęciu z człowieka jakiejkolwiek odpowiedzialności za własne czyny. Czy ja już mówiłem, że zło zawsze podpowiada łatwiejszą drogę?