Ale taki ma być, bo często, zachwycając się wolnością i wartościami płynącymi z dostępu do ogólnoświatowej sieci, przechodzimy do porządku dziennego nad wychylającym się z niej złem. W tym tekście będzie tylko o nim. O profanum świata Internetu.
Przez kilka lat byłem blogerem. Chciało mi się pisać w ten sposób, jak to robią blogerzy, z odrzuceniem całego anturażu warsztatu i fachowości. Szybkie teksty, powodowane mniej myślą niż emocją. Skrótowe refleksje albo informacja, o której myśli się, że jest unikalna. Szybko przekonałem się, że na blogach „nie ma przeproś". Posty komentujących kierowały się w jeszcze większym stopniu emocjami niż to, co pisałem. Błyskawicznie dowiedziałem się o swojej równoległej biografii, którą ktoś mi wciskał jak dziecko w brzuch. Każda notka pociągała za sobą bluzgi złośliwości, wulgarne komentarze i puenty. Zależnie od tego, w jakim kierunku szła refleksja, byłem albo zawszonym stronnikiem PiS, albo zadeklarowaną świnią od Tuska. A jak od Tuska, to czerwony, Żyd, komunista, bolszewik i zdrajca. Jeśli uznawano mnie za PiS-owca, to koniecznie ciemnogród, Rydzyk itp. Obrażano moich rodziców, przyjaciół, ba, nawet moją nieżyjącą babkę, ofiarę Sowietów, dzięki której ktoś uznał, że skoro była z Rosji, to ja muszę być czerwony.
Pierwszy kontakt z postami był dla mnie – jak pewnie dla każdego blogera – szokiem. Płonęły mi uszy, gdy czytałem komentarze i odpowiadałem na nie na bieżąco, wdając się w słowne bójki. Potem przyzwyczaiłem się do języka i formy tej dyskusji, a po pewnym czasie zaczęło mi to sprawiać nawet z lekka zaprawioną masochizmem przyjemność. A potem przyszła kolejna faza w życiu blogera. Zacząłem zadawać sobie pytania. Pierwsze – najprostsze. Po co w ogóle uczestniczę w tej hucpie? Co mi daje? Jaką unikalną wartość, dla której dobrowolnie godzę się na tę grę w obrzydliwca? Czyżbym w istocie odczuwał aż tak mocną potrzebę dzielenia się w necie myślami, żeby brać na kark całą wulgarność świata?
Potem przyszło pytanie o mechanizmy. Co kieruje autorem bloga? Oczywiście jakaś forma miłości własnej. Autor prezentuje publicznie swoje myśli, bo sądzi, że są ważne. Inni mają to potwierdzić. Pech w tym, że rzadko potwierdzają. Najczęściej, im myśl wyrazistsza, bardziej osobista, tym reakcje obrzydliwsze. Co na to autor? Albo schlebia komentującym, a więc idzie w stronę kompromisu albo broni się ironią, sarkazmem czy szyderstwem. Tym rozbraja czytelników, ale najczęściej i siebie samego. Co kieruje anonimowymi komentatorami? Większość z nich to ludzie, którzy nie mają innego forum wypowiedzi niż przestrzeń netu i leczą się w nim z kompleksów. Jaka to przyjemność: opluć, ukrywając się pod nickiem kogoś znanego! Jak fajnie jest obrazić człowieka identyfikowanego z imienia i nazwiska, kiedy samemu zachowuje się anonimowość! A już najfajniej jest, jeśli robi się to wobec osoby sobie znanej, o której wie się cokolwiek, w tym – gdzie wbita szpila boli najbardziej.
To przedziwne, jak fenomen blogów uruchomił w ludziach potrzebę bezinteresownej brutalności i okrucieństwa. Nieraz, czytając wpisy pod moimi tekstami, miałem niemal pewność, kim są komentatorzy. Po co to robili? Co ich motywowało? Bo człowiek nawet wobec bliskich tłumi negatywne uczucia ze strachu, z bojaźni, poczucia przyzwoitości, konwenansu? I nagle w necie czuje się od tego wszystkiego uwolniony. Więc daje w pysk, raz i drugi.