Geopolityka na orbicie

Chiny na nowo rozbudziły kosmiczną gorączkę. Czy czeka nas militarny wyścig wśród gwiazd?

Publikacja: 09.08.2013 01:01

Geopolityka na orbicie

Foto: Plus Minus

Fantastyczno-naukowa komedia „Iron Sky" to jeden z najgorszych filmów ostatnich lat. Gdyby nie osławiony gniot „Kac Wawa", fińsko-niemiecko-australijska produkcja zapewne dzierżyłaby w tej kategorii światową palmę pierwszeństwa. Efekty specjalne – żenujące. Gra aktorów – fatalna. Scenariusz – jeszcze gorszy.

„Iron Sky" to nie tylko science-fiction, lecz także political-fiction. Dowiadujemy się oto, iż tuż przed końcem II wojny światowej grupa nazistów zdołała uciec na Księżyc. Zbudowali tam gigantyczną bazę wojskową w kształcie swastyki i szykowali się do ponownej inwazji na Ziemię. Przez 70 lat nikt nie wiedział o istnieniu tajnego kompleksu, gdyż znajdował się on na trudno dostępnej, tzw. ciemnej stronie Księżyca. Jednak pewnego dnia w jej pobliżu wylądował amerykański statek załogowy i sekret wyszedł na jaw.

Im dalej, tym głupiej. Nie będę jednak zdradzał, jak historia się rozwinęła i jak skończyła. Wszystkich chętnych masochistów zapraszam do kin i wypożyczalni DVD (jeżeli znajdą państwo taką, która jeszcze nie zbankrutowała).

A jednak „Iron Sky" ma w sobie coś, co intryguje i niepokoi. W roku 1945 stworzenie takiej kosmicznej bazy, a tym bardziej wykorzystanie jej w niecnych celach, było oczywiście niemożliwe. Ale przecież technika dokonała od tamtego czasu ogromnego postępu. Zapewne wielu widzów zadawało sobie po obejrzeniu filmu pytanie: czy militaryzacja Księżyca jest wyłącznie wytworem bujnej wyobraźni scenarzysty? A jeśli ktoś o tym poważnie myśli? Amerykanie? Chińczycy? Może potomkowie Jurija Gagarina i Walentiny Tierieszkowej?

Historycy zajmujący się dziejami podboju kosmosu uśmiechnęliby się tylko, wzruszyli ramionami i odrzekli: „Przecież to pomysł znany od co najmniej kilku dekad".

W czerwcu 1959 r. najwyżsi urzędnicy Pentagonu zapoznali się z raportem na temat „Projektu Horyzont", przygotowanym przez amerykańską Wojskową Agencję Pocisków Balistycznych (ABMA). Zawierał on plany stworzenia stałej bazy militarnej na Księżycu. Miała zostać uruchomiona już w roku 1966 i obsadzona oddziałem 12 żołnierzy. Notabene, dyrektorem technicznym ABMA był wówczas słynny projektant niemieckich rakiet V-2, były sturmbannführer SS Wernher von Braun, a osobą odpowiedzialną za „Projekt Horyzont" jeden z jego podwładnych – ekspilot Luftwaffe Heinz-Hermann Koelle.

Baza miała służyć „ochronie interesów Stanów Zjednoczonych" oraz „badaniom powierzchni i zasobów mineralnych Księżyca". Transport materiałów potrzebnych do budowy ośrodka miał się odbywać przy pomocy rakiet Saturn A – w tym celu zaplanowano w sumie 147 lotów. Baza miała być zasilana w energię przez dwa reaktory atomowe. Zakładano również wyposażenie załogi w broń – m.in. mobilne wyrzutnie pocisków jądrowych małej mocy oraz zmodyfikowane miny typu Claymore. Tak, by żołnierze mogli odeprzeć ewentualny atak Sowietów.

Wybrano już nawet trzy konkretne miejsca na konstrukcję, ale projekt nigdy nie wyszedł poza sferę opisów i rysunków. Główną przeszkodą były prawdopodobnie koszty – von Braun wyliczył je na 6 mld dolarów, co stanowiło ponad 1 proc. całego budżetu Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj byłoby to 170 mld dolarów, czyli ok. cztery, pięć razy więcej niż szacowane koszty wyprawy na Marsa. Czy ktoś o zdrowych zmysłach przedstawiłby dziś tak kosztowny projekt prezydentowi Obamie?

„Horyzont" nie był ani pierwszą, ani ostatnią „kosmiczną" inicjatywą, zarzuconą przez polityków od czasu wystrzelenia przez ZSRS Sputnika w 1957 roku. Tamto wydarzenie było przełomowe – nie tylko z powodu niewątpliwej rewolucji technologicznej – jakim było umieszczenie w kosmosie pierwszego sztucznego satelity, lecz także dlatego, iż Sputnik stał się na wiele lat symbolem cywilizacyjnej batalii między wrogimi mocarstwami: Ameryką i Związkiem Sowieckim. Podbój kosmosu był od tego czasu uznawany za najwyższe stadium rozwoju: narody, które w tej dziedzinie przodowały, były po prostu lepsze od innych. Nic dziwnego, że do prestiżowego pojedynku, przez długi czas zamkniętego dla dwóch graczy, zaczęły dołączać kolejne nacje. Każdy chciał mieć własnego satelitę, czy choćby rodaka astronautę. Z drugiej strony wiązało się to z wysypem najrozmaitszych projektów, które musiały upaść, bo nie miały ekonomicznego sensu, albo były jedynie wyrazem lęku przed upokarzającą porażką w starciu z politycznym adwersarzem.

Kto pierwszy, ten lepszy

Po wystrzeleniu Sputnika Amerykanie byli zdumieni i zdruzgotani przewagą, jaką nagle uzyskali w kosmosie Sowieci. W książce „Wschód czerwonego Księżyca" Matthew Brzezinski opisuje towarzyskie spotkanie przy drinkach grupy amerykańskich wojskowych, na które wparował młody oficer z ABMA. „Panie generale!" – zwrócił się wyraźnie podekscytowany do gen. Johna B. Medarisa, szefa Wojskowej Agencji Pocisków Balistycznych. „Właśnie podano przez radio, że Rosjanom udało się wystrzelić satelitę!". Medaris był w szoku. Zaledwie tydzień wcześniej – pisze Brzezinski – zbył śmiechem Ernsta Stuhlingera, jednego z głównych inżynierów Wernhera von Brauna, który był przekonany, że Rosjanie planują wystrzelenie satelity. „Posłuchaj" – odpowiedział mu Medaris. „Wiesz, jak skomplikowaną sprawą jest zbudowanie i wystrzelenie satelity. Nigdy im się to nie uda. Wracaj do laboratorium i staraj się zrelaksować".

Medaris zawsze zakładał, że ściga się z siłami powietrznymi i marynarką, a nie z ZSRS: „Jak większość Amerykanów, uważał Rosjan za gburów, ludzi prymitywnych, prostackich i nieokrzesanych. Jak mogliby dokonać czegoś takiego? Ale tym razem Medarisowi kompletnie odebrało mowę".

Projekt „Horyzont" powstał w 1959 r., czyli dwa lata po locie Sputnika. Amerykanie potrzebowali osiągnięcia, które pozwoliłoby im na nowo uwierzyć we własne siły. A społeczeństwo natchnąć nadzieją, że w walce z czerwoną zarazą jeszcze nie wszystko zostało stracone.

5 maja 1961 r. pierwszy Amerykanin poleciał w Kosmos – cóż z tego, skoro Alana Sheparda o trzy tygodnie wyprzedził Jurij Gagarin. W dodatku Rosjanin okrążył Ziemię, a jego amerykański kolega nie. Wprawdzie Shepard przez jakiś czas sam sterował swoim pojazdem, a Wostok-1 Gagarina od początku do końca był kontrolowany z Bajkonuru, lecz miało to wtedy znaczenie jedynie dla bardzo wąskiego kręgu specjalistów. Znaczenie polityczne było jasne: Związek Sowiecki jest państwem sprawniejszym i lepiej rozwiniętym, a system socjalistyczny sprawdza się lepiej niż kapitalizm.

Amerykanie nie mieli wyjścia: musieli przebić Sowietów czymś spektakularnym. Czymś, co rzuci na kolana kremlowskich sekretarzy i zadziwi cały świat.

25 maja 1961 roku prezydent John F. Kennedy wyznaczył nowy cel: załogową podróż na Księżyc. Tak jak generał Medaris, myślał, że „prostaccy" Rosjanie nigdy nie wystrzelą w kosmos satelity, tak Rosjanie nie wierzyli, że amerykański astronauta postawi kiedykolwiek nogę na powierzchni Księżyca.

Pozaziemski wyścig był tak naprawdę jedną z wielu „wojen zastępczych", jakie oba mocarstwa prowadziły ze sobą po II wojnie światowej. Najpierw blokada Berlina, potem Korea, kubański kryzys rakietowy, Wietnam, Afganistan, wreszcie słynne zabawy w berka atomowych okrętów podwodnych, buszujących po Atlantyku. Amerykańska broń kontra sowieccy doradcy. Sowieckie helikoptery kontra stingery made in USA. Lewicowi siepacze wspierani przez Kreml kontra prawicowi dyktatorzy wspierani przez Biały Dom.

O ile jednak w Wietnamie, na Kubie czy Bliskim Wschodzie chodziło o dyplomatyczne wpływy, kontrolę nad szlakami transportowymi i złożami surowców, tak w przestrzeni kosmicznej chodziło niemal wyłącznie o prestiż. Wygrywał ten, kto był po prostu pierwszy – w tej czy innej dyscyplinie. Sowieci mogli stłumić powstanie w Budapeszcie, a Amerykanie mogli „odbić" Afganistan, nie sposób było jednak pozbawić Gagarina glorii pierwszego człowieka, który okrążył glob, a Neilowi Armstrongowi odebrać tytuł pierwszego człowieka, który stanął na Księżycu (być może właśnie dlatego powstało tyle spiskowych teorii wokół tych wydarzeń).

Zwróćmy uwagę: Sowieci nigdy nie wylądowali na Księżycu. Mimo iż kontynuowali swój program kosmiczny, zbudowali stację Mir, bili kolejne rekordy długości przebywania na orbicie, podróż na Księżyc już ich nie kręciła. Tak jak brazylijskiej reprezentacji piłkarskiej nie kręci drugie miejsce na mundialu, a Usaina Bolta srebrny w olimpijskim finale biegu na 100 metrów. Wyjątkiem była konstrukcja rosyjskiego wahadłowca – Burana – który odbył tylko jeden lot (na dodatek bezzałogowy) w 1988 roku. ZSRS chylił się już wówczas ku upadkowi, a w budżecie Imperium Zła brakowało już po prostu funduszy na takie fanaberie.

Wielkie ambicje, trywialne korzyści

Kiedy prezydent Kennedy obwieścił światu, że chce wysłać amerykańskich astronautów na Księżyc, nie myślał przecież o naukowych korzyściach, jakie ta wyprawa miała przynieść całej ludzkości. Myślał o korzyściach politycznych – dla swojego kraju i dla siebie samego. Paradoksalnie, gdyby nie zimna wojna, być może wciąż czekalibyśmy na pierwsze lądowanie załogowego statku na Księżycu. Gdyby nie ówczesna „polityka powstrzymywania", być może nadal nie moglibyśmy używać urządzeń GPS w naszych samochodach. Podbój kosmosu i związany z nim technologiczny postęp zawdzięczamy w głównej mierze prostym ludzkim instynktom: samczemu pociągowi do rywalizacji, szowinizmowi, chęci zemsty, zawiści, narcyzmowi. Kiedy w sierpniu ub.r. NASA posadziła na Marsie łazik „Curiosity", John Holdren, profesor Massachusetts Institute of Technology i doradca prezydenta Obamy ds. nauki i techniki, stwierdził: „Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości co do amerykańskiej dominacji w kosmosie, proszę spojrzeć na ten owoc amerykańskiego geniuszu, na to jednotonowe cacko wielkości samochodu, które właśnie wylądowało na Marsie".

Koniec zimnej wojny sprawił, iż planetarna gonitwa nabrała innego charakteru. Amerykanie i Rosjanie spoczęli na laurach, nie było już potrzeby „dokopywania" wrogowi. Badania pochłaniały coraz większe kwoty, nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do rezultatów. Dlatego m.in. NASA zrezygnowała z programu wahadłowców i od 2010 r., kiedy chce wysłać kogoś lub coś na Międzynarodową Stację Kosmiczną, prosi o stosowną usługę Rosję. Do 2017 r. Amerykanie wydadzą na ten cel ok. 1,2 mld dolarów.

Okazało się, że kosmos nie musi być jedynie studnią bez dna (czy raczej wielką, czarną dziurą), w której topione są pieniądze podatników. Może być również całkiem lukratywnym rynkiem. Rosjanie zaczęli np. spełniać zachcianki biznesmenów, którym zamarzyła się orbitalna przygoda. W 2009 r. Kanadyjczyk Guy Laliberté za 11-dniową wycieczkę zapłacił Rosyjskiej Federalnej Agencji Kosmicznej (Roskosmos) 40 mln dolarów. Roskosmos zamierza też zagarnąć jak największą część wartego ok. 300 mld dolarów rynku satelitarnego, aczkolwiek idzie mu jak po grudzie. W ostatnich latach Rosjanie zaliczyli kilka malowniczych wpadek, łącznie z ostatnim, nieudanym startem rakiety Proton-M z początku lipca.

Podbijanie kosmosu przestało podniecać ludzkość. Po co komu księżycowe bazy czy podróże międzyplanetarne, skoro w powszechnym odczuciu jedynymi namacalnymi korzyściani wynikającymi z naszej obecności w przestrzeni kosmicznej jest nawigacja, dokładniejsza prognoza pogody, telewizja satelitarna i Google Earth. Wielkie ambicje zostały sprowadzone do rzeczy trywialnych, choć nader praktycznych.

Tak było do niedawna. Dopóki, dopóty na scenę nie wkroczył jeszcze jeden potężny gracz, który na nowo wzbudził kosmiczną gorączkę.

Dużo czasu, dużo pieniędzy

Ta misja była pełna trudnych wyzwań, ale efekt jest wspaniały. Czuję się dumny z mojego kraju" – mówił we wrześniu 2008 roku Zhai Zhigang, pierwszy chiński taikonauta, który odbył kosmiczny spacer. Dumni byli także przywódcy Chińskiej Republiki Ludowej, a partyjne organy prasowe rozpływały się w zachwytach. Zhai Zhigang dokonał swojego wyczynu zaledwie miesiąc po zakończeniu igrzysk olimpijskich w Pekinie, które miały dowieść wielkości chińskiej cywilizacji i dodać splendoru komunistycznej władzy. Trudno wyobrazić sobie bardziej pożądaną – pod kątem propagandowym – sekwencję zdarzeń: Chiny były już potęgą na Ziemi i coraz intensywniej rozpychały się łokciami także na wyższych pułapach.

Przestała obowiązywać zasada „kto pierwszy, ten lepszy". Gdy Chiny wysłały pierwszego człowieka w kosmos w 2003 roku, duma i radość były podobne – mimo iż Yang Liwei uczynił właściwie to samo, co Jurij Gagarin 42 lata wcześniej. Niemniej dla współczesnych Chin ważne jest nie tyle „pokonanie" Ameryki czy Rosji, co „powrót do grona mocarstw". Na decydującą rozgrywkę przyjdzie jeszcze czas...

Kiedy na początku minionej dekady chiński program kosmiczny nabierał rozpędu, niektórzy amerykańscy politycy i publicyści wpadli w popłoch. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld roztaczał wizję „kosmicznego Pearl Harbor", a Robert Walker, szef Komisji ds. Nauki Izby Reprezentantów, przekonywał, iż najpóźniej w 2010 r. Chińczycy wylądują na Księżycu i zbudują tam stałą bazę. Al Neuharth, założyciel najpoczytniejszej amerykańskiej gazety „USA Today", pisał w jednym z komentarzy: „Jeśli Chiny zrealizują swoje plany, czeka nas szok podobny do tego, jaki przeżyliśmy w 1957 roku".

Cztery lata później Amerykanie otrzymali kolejny cios. 11 stycznia 2007 r. Chińczycy zestrzelili specjalnym kinetycznym pociskiem własnego, przestarzałego satelitę meteorologicznego. Naukowcy załamywali ręce, bo w ciągu kilku sekund w kosmosie zaczęły szybować ponad 3 tysiące małych i groźnych „odłamków" – pozostałości po satelicie. Pentagon był przerażony czym innym – skoro Ludowa Armia Wyzwoleńcza jest w stanie zniszczyć swojego satelitę meteorologicznego, to znaczy, że w razie ewentualnego konfliktu zbrojnego może też zlikwidować przynajmniej część amerykańskich satelitów wojskowych, skutecznie „oślepiając" przeciwnika. Nie trzeba chyba tłumaczyć, co to oznacza na współczesnym polu walki.

W 2008 roku sekretarz stanu Condoleezza Rice ostrzegała Chińczyków: „Każda ingerencja w amerykańską obecność w kosmosie zostanie uznana za naruszenie praw USA i próbę eskalacji konfliktu. Stany Zjednoczone będą się bronić przy pomocy wszelkich środków, dyplomatycznych i wojskowych".

Stosunki Waszyngtonu z Pekinem są skomplikowane i pełne napięć. Konflikty handlowe, militarna ekspansja Chin w Dalekiej Azji, szpiegostwo internetowe. Z drugiej strony przywódcy kontaktują się ze sobą regularnie, podają sobie dłonie, gawędzą w miłej atmosferze. Lecz w jednej dziedzinie współpraca jest zamrożona: eksploracji kosmosu. Amerykanie utrzymują embargo na eksport do Państwa Środka jakiegokolwiek sprzętu i jakiejkolwiek technologii, która mogłaby pomóc chińskim komunistom w urzeczywistnieniu ich gwiezdnych planów. Podczas czerwcowego szczytu Obama–Xi Jinping w kalifornijskim Sunnylands podpisano kilka dwustronnych umów, ale żadna z nich nie dotyczyła badań kosmicznych.

Chiny chcą zbudować własną stację orbitalną, zorganizować wyprawę na Księżyc (obecnie obowiązująca data to 2024–2025 rok) oraz rozciągnąć na cały świat sieć Beidou, odpowiednik amerykańskiego GPS. Mają odpowiednie zaplecze techniczne, dużo czasu i dużo pieniędzy.

Czy zdecydują się także na wyścig militarny? Chiny co krok podkreślają swoje pokojowe zamiary, lecz przecież swego czasu Chruszczow i Breżniew używali podobnego języka.

Zimna wojna w kosmosie dopiero się zaczęła.

Autor jest publicystą „Tygodnika Do Rzeczy"

Fantastyczno-naukowa komedia „Iron Sky" to jeden z najgorszych filmów ostatnich lat. Gdyby nie osławiony gniot „Kac Wawa", fińsko-niemiecko-australijska produkcja zapewne dzierżyłaby w tej kategorii światową palmę pierwszeństwa. Efekty specjalne – żenujące. Gra aktorów – fatalna. Scenariusz – jeszcze gorszy.

„Iron Sky" to nie tylko science-fiction, lecz także political-fiction. Dowiadujemy się oto, iż tuż przed końcem II wojny światowej grupa nazistów zdołała uciec na Księżyc. Zbudowali tam gigantyczną bazę wojskową w kształcie swastyki i szykowali się do ponownej inwazji na Ziemię. Przez 70 lat nikt nie wiedział o istnieniu tajnego kompleksu, gdyż znajdował się on na trudno dostępnej, tzw. ciemnej stronie Księżyca. Jednak pewnego dnia w jej pobliżu wylądował amerykański statek załogowy i sekret wyszedł na jaw.

Im dalej, tym głupiej. Nie będę jednak zdradzał, jak historia się rozwinęła i jak skończyła. Wszystkich chętnych masochistów zapraszam do kin i wypożyczalni DVD (jeżeli znajdą państwo taką, która jeszcze nie zbankrutowała).

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy