Z numerkiem w pośredniaku

Jako humanistka dostałam dwie propozycje od pośredników pracy z urzędu. Jedna to: „może z taką wiedzą poszukać czegoś za granicą?". Druga: „myślała może pani o założeniu własnej działalności?". Myślałam.

Publikacja: 11.10.2013 01:01

Urząd Pracy to – podobnie jak w przypadku przychodni – przede wszystkim czekanie

Urząd Pracy to – podobnie jak w przypadku przychodni – przede wszystkim czekanie

Foto: Plus Minus, Bartłomiej Zborowski Bartłomiej Zborowski

Red

Urząd pracy we Wrocławiu. Długie oczekiwanie do pośrednika. Dla humanistów otwarte jest tylko jedno okienko. Urzędniczka przegląda moje dokumenty: wykształcenie, doświadczenie zawodowe. Nagle wpada na pomysł: – Ma pani doktorat ze specjalnością „afrykanistyka", robi pani zdjęcia na sprzedaż..., to może napisze pani o bezpłatny staż u Martyny Wojciechowskiej? To byłoby coś w pani kierunku wykształcenia i doświadczenia?

Niestety, nie był to żart. Obowiązkowe wizyty w urzędzie pracy mają w sobie coś surrealistycznego. Półtora miesiąca wcześniej, na poprzednim obowiązkowym spotkaniu, inna urzędniczka próbowała mi wmówić, że uchylam się od obowiązku podjęcia pracy, bo nie chcę uczyć w szkole historii. Musiałam długo jej tłumaczyć, że doktor nauk humanistycznych nie posiada kursu pedagogicznego, wymaganego do nauczania w szkołach podstawowych i ponadpodstawowych. Mogę uczyć na uniwersytecie, ale nie w szkole. Nie miała o tym pojęcia. Za to bardzo chętnie znalazłaby powód, by skreślić mnie z listy i zmniejszyć statystyki.

Zapraszamy ponownie

Urzędy pracy to nowoczesne, czyste budynki, w których pobiera się numerek i czeka na swoją kolej. Wyglądają nowocześnie i profesjonalnie z zewnątrz. Mogą zrobić dobre wrażenie na kimś, kto nie jest ich klientem.

Godziny otwarcia to 7.30–15.30. Ale już przed 7.00 ustawia się kolejka po numerki. Trzeba przyjść przed 9.00, bo później nie ma już ani numerków, ani miejsc. Z numerkiem czeka się kilka godzin.

Ci, dla których nie jest to pierwsza rejestracja, najpierw idą do informacji, żeby urzędniczka (jeśli jest w odpowiednio dobrym humorze, bo nie musi) sprawdziła, czy mają wszystkie dokumenty.

Jeśli ktoś nie pracował na umowę o pracę, tylko na umowy-zlecenia, musi zabrać wszystkie ze sobą oraz świadectwa pracy. Jeżeli przyzna, że nie ma wszystkich, nie może się zarejestrować. Urzędnicy zapraszają ponownie następnego dnia, najlepiej przed 7.00 rano, by ustawić się w kolejce po numerek.

Pewna kobieta opowiadała mi, że przychodzi już trzeci raz w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Już za pierwszym razem przyniosła wszystkie dokumenty. Ale według urzędników jedna umowa o dzieło była sformułowana w sposób, który uniemożliwiał rejestrację, gdyż sugerował ciągły dochód (chodziło o sprzedaż rysunków do książki dla dzieci za grosze). Kobieta chciała pojechać po jakiś dokument, który by sprawę wyjaśnił, ale urzędnicy nie zgodzili się – twierdząc, że sami się tym zajmą. Ponieważ wciąż tego nie zrobili, ona raz w miesiącu stawia się do rejestracji, by dowiedzieć się, czy sprawa została rozstrzygnięta. Jednocześnie – bo była niezarejestrowana – obniżała statystyki bezrobocia. Zapewne jedna z wielu.

W lutym 2013 roku, gdy bezrobocie w kraju sięgnęło 14,4 proc., dr Joanna Tyrowicz z Uniwersytetu Warszawskiego ze swoimi studentami przeprowadziła eksperyment, który wykazał, że pośredniaki nie są zainteresowane ofertami pracy przysyłanymi przez firmy. Studenci rozesłali 416 e-maili z ofertami pracy na cztery stanowiska: kierowcy, osoby do sprzątania magazynu, księgowej oraz handlowca. O ofertach mogli dowiedzieć się bezrobotni z dziewięciu placówek. 60 proc. urzędów nie odpowiedziało na zgłoszenie oferty.

Z drugiej strony – badania prowadzone przez Narodowy Bank Polski czy Konfederację Lewiatan pokazują, że najwyżej 1/5 ofert pracy trafia do urzędów pracy. Od 2005 roku było 2,5 razy więcej bezrobotnych, którym udało się znaleźć pracę niż ofert pracy, o których można się było dowiedzieć w urzędach. Większość firm woli poszukiwać pracowników na własną rękę, a do urzędów pracy wysyłają jedynie oferty dla nisko wykwalifikowanych osób. Jaki jest w takiej sytuacji sens istnienia takiej instytucji jak urząd pracy?

Czas bez wartości

Rejestracja w urzędzie pracy to poważna sprawa. Cały proces skonstruowany jest tak, jak gdyby bezrobotni nie mieli żadnego zajęcia i ich czas był całkowicie bezwartościowy. Każde podjęcie jakiegokolwiek zlecenia – na przykład sprzedaż zdjęcia do czasopisma za 15 zł – musi zostać zgłoszone. Przed podpisaniem umowy o dzieło należy się wyrejestrować i zarejestrować ponownie po „wykonaniu dzieła".

Oczywiście wszystko trzeba zrobić, stawiając się w urzędzie osobiście. Jeżeli sprzedam jedno zdjęcie, muszę jednego dnia przyjechać do urzędu, odstać swoje godziny w kolejce, by się wyrejestrować, a następnego dnia przyjechać rano, odstać w kolejce, by się zarejestrować. Wszystko zgodnie z obowiązującym prawem.

W zasadzie także należy wziąć ze sobą ową umowę o dzieło. W innym wypadku mogą być problemy. Urząd chciał mi założyć sprawę karną. Dostałam umowę za zaległe zajęcia prowadzone na uniwersytecie w poprzednim semestrze akademickim. Kwestura uniwersytetu wystawiła ją ze spóźnioną datą – długo potem, gdy skończyłam zajęcia. Data podpisania umowy przypadała na czas, kiedy formalnie byłam bezrobotna.

Kiedy dostałam umowę z uniwersytetu, grzecznie poszłam do urzędu, odstałam swoje, chcąc się wyrejestrować z powodu nieporozumienia. Wtedy okazało się, że próbuję oszukać urząd i czeka mnie rozprawa przed sądem oraz wysoka kara grzywny (nawet 8 tys. zł). Skończyło się upomnieniami, ale stresu się najadłam, i to przez własną uczciwość. Gdybym po prostu zataiła tę umowę, nikt by się nie zorientował.

Zasady i obowiązki bezrobotnego poznaje się na specjalnych, obowiązkowych szkoleniach. Jak wspomniałam wcześniej – cała organizacja jest zbudowana na przekonaniu, że czas bezrobotnego jest bez wartości. Należy odbyć rytualne spotkania z pośrednikiem pracy, na których, po godzinach czekania, dowiaduję się o pomyśle na staż u Martyny Wojciechowskiej. Fundamentem szkolenia była informacja, że cokolwiek bezrobotny zrobi – uchyli się od podjęcia pracy, wyjedzie z miasta, nie informując urzędu pracy, nie stawi się na wyznaczone spotkanie – zostanie ukarany grzywną oraz/lub skreśleniem z listy bezrobotnych.

Najważniejsze przesłanie motywacyjne wynikające ze szkoleń brzmi: „żadna praca nie hańbi".  Na takim spotkaniu każdy dowiaduje się, że podejmując jakąkolwiek pracę – sprzedawcy w sklepie czy pracownika zamiatającego ulicę – może poznać osoby, które docelowo pomogą mu w znalezieniu odpowiedniej pracy, niezależnie od wykształcenia czy umiejętności zawodowych. Zaciekawiło mnie to. Czy jako doktor afrykanista poznam odpowiednie osoby, zamiatając ulicę?

Naturalnie, żeby czegokolwiek dowiedzieć się od urzędników, trzeba przybyć do urzędu osobiście. Kontakt e-mailowy lub telefoniczny jest niezwykle utrudniony, a i tak, by wyjaśnić (formalnie, nie wystarczy napisać albo powiedzieć przez telefon) nawet drobne sprawy, trzeba stawić się w urzędzie. Ministerstwo Pracy przygotowuje reformę urzędów pracy. Zakłada m.in. powiązanie wynagrodzeń pracowników urzędów ze skutecznością ich pracy. Urzędy mają „otworzyć się" na współpracę z prywatnymi agencjami zatrudnienia i lepiej informować bezrobotnych o dostępnych ofertach.

Bezrobotni mają być podzieleni na trzy grupy. Przy rejestracji każdy będzie przypisywany do jednej z grup: bezrobotnych aktywnych (którzy potrzebują jedynie ofert pracy, z resztą sobie poradzą), bezrobotnych potrzebujących wsparcia (ci, którzy najpierw potrzebują podnieść swoje kwalifikacje) oraz osób długotrwale bezrobotnych. Dla każdej grupy ma być dobrana odpowiednia pomoc: doradztwo zawodowe, staże i szkolenia, a osoby nieradzące sobie na rynku pracy mają być objęte kompleksowym programem aktywizacji.

Nowością ma być także oddzielenie ubezpieczenia zdrowotnego od statusu bezrobotnego. Dodatkowo każdy bezrobotny czy poszukujący pracy ma być prowadzony od początku przez tego samego doradcę klienta.

Myślę o tych zmianach, stojąc w kolejce w urzędzie. Wydają się całkowicie nierealne.

Teczka pełna papierów

Jako humanistka dostałam dwie możliwe propozycje od pośredników pracy z urzędu. Jedna to: „może z taką wiedzą poszukać czegoś za granicą?". Druga: „myślała może pani o założeniu własnej działalności?".

Myślałam. Od lat zajmuję się fotografią i stwierdziłam, że to może być pomysł na funkcjonowanie, zwłaszcza w dobie kryzysu, problemu z kierunkami humanistycznymi na wyższych uczelniach itp.

Od momentu zarejestrowania się jako bezrobotna musiałam odczekać 30 dni, żeby móc złożyć podanie o dofinansowanie własnej działalności. W tym czasie starałam się opanować formalności oraz rozpisać biznesplan. Musiałam udowodnić, że mój pomysł na firmę jest innowacyjny i jedyny w swoim rodzaju, a jednocześnie ma dużą szansę na rozwój i utrzymanie się na rynku. Takie są wymagania, ale nie wiadomo, kto to ocenia i według jakich kryteriów. Nie sposób się też tego dowiedzieć.

Ponieważ starałam się o dotację na działalność niezgodną ze swoim wykształceniem, postarałam się o różne listy referencyjne, by udowodnić swoje kompetencje. Firmy, z którymi współpracowałam wcześniej, wypisały mi listy intencyjne. Trzykrotnie sprawdziłam, czy mam wszystkie wymagane dokumenty, gdyż ostrzegano mnie, że z powodów różnych błędów (np. brak parafki na jednej ze stron) wnioski są odrzucane – i wtedy trzeba składać wniosek ponownie i czekać kolejne 30 dni na jego rozpatrzenie.

Z teczką pełną papierów zjawiłam się w urzędzie pracy 37 dni po zarejestrowaniu. Przed złożeniem całej dokumentacji w kancelarii poszłam jeszcze do pokoju działu dofinansowań z prośbą, by ktoś zerknął, czy na pewno wszystko mam. Urzędniczka kategorycznie odmówiła nawet spojrzenia na listę dokumentów. „Na to jest te trzydzieści dni, by sprawdzić poprawność wniosku i ewentualnie po tym czasie dostanie go pani do poprawy".

Miałam szczęście – jedna dobra dusza ulitowała się i pozwoliła mi wymienić, co ze sobą przyniosłam. Dodała, że brakuje mi jeszcze uzasadnienia kupna sprzętu. „Nie było tego na liście wymaganych dokumentów" – zdziwiłam się. W odpowiedzi usłyszałam: „że tego nie ma co prawda na stronie internetowej w wymaganych dokumentach, ale tego wymagamy". Wzięłam kartkę papieru i na korytarzu dopisałam. Dopytałam się jeszcze, czy jest w ogóle sens i czy są pieniądze na dofinansowania. Upewniono mnie, że są.

Całość złożyłam w kancelarii, gdzie dowiedziałam się, iż „w ciągu 30 dni otrzyma pani informację, czy wniosek został poprawnie wypełniony". Dzwonić czy zjawiać się osobiście nie należy. Informacja przyjdzie pocztą. Pozostało czekać.

Czy liczyłam, że dofinansowanie dostanę? Raczej tak. Oczywiście zakładałam, że być może mój pomysł na firmę jest zbyt innowacyjny, może zbyt egzotyczny. Ale wiedziałam, co potrafię, i że jestem w tym dobra.

Po 36 dniach od złożenia wniosku otrzymałam listem poleconym wezwanie do stawienia się w urzędzie pracy „w związku z toczącym się postępowaniem w sprawie dotyczącej ustalenia zasadności posiadania statusu osoby bezrobotnej". Zgłosić się należało w ciągu 7 dni „w celu zapoznania się z materiałem dowodowym i złożeniem wyjaśnień".

Po paru godzinach udało mi się dodzwonić do urzędu, do inspektora prowadzącego sprawę, by dowiedzieć się, o co dokładnie chodzi. Okazało się, że w referencjach (wymaganych), które dostarczyłam do wniosku, pojawiło się sformułowanie „współpracujemy z p. Martą Nowakowską od X lat". Według inspektorów sugerowało to współpracę ciągłą i zarobek w trakcie zarejestrowania (już przez te 66 dni) jako osoba bezrobotna. Miałam następnego dnia zjawić się osobiście w urzędzie, by wyjaśnić sprawę. Nie zdążyłam. Następnego dnia otrzymałam teczkę ze swoim wnioskiem, który został odrzucony „w związku z toczącym się postępowaniem wyjaśniającym status osoby bezrobotnej oraz z uwagi na całkowite zaangażowanie limitu środków przeznaczonych w 2013 roku na tę formę aktywacji osób bezrobotnych".

Pismo jednocześnie zachęcało do „dalszego korzystania z usług działu pośrednictwa pracy w celu aktywacji zawodowej".

Jaki jest efekt trzech miesięcy „współpracy z urzędem pracy"? Żaden. Brak środków na otwarcie własnej działalności i przerwa w podejmowanych pracach na umowę-zlecenie czy umowę o dzieło (by nie stracić statusu osoby bezrobotnej, by móc się starać o dofinansowanie).

Mam czekać, aż się pojawią środki? Kiedy się pojawią – nie wiadomo i nikt nie jest w stanie powiedzieć. Rozmowy o pracę, które prowadziłam w tym okresie, niezwiązane były w żaden sposób z urzędowymi pośrednikami pracy.

Pogarda

Urzędy pracy, wbrew nazwie, nie są nastawione na aktywizację zawodową ani pomoc w poszukiwaniu pracy. Osoby tam pracujące – często miłe i uczynne – nie mają pojęcia, co właściwie mają robić. Może radzą sobie z osobami długotrwale bezrobotnymi, ale dla młodych wykształconych mają tylko dwie rady – założyć własną działalność albo wyjechać za granicę.

Urzędnicy mogą być sympatyczni, ale system traktowania ludzi jest lekceważący i pogardliwy. Na każdym kroku daje do zrozumienia bezrobotnemu, że jest śmieciem, którego się nie szanuje, i którego czas oraz wysiłek są bezwartościowe. Oczekiwanie do stawiania się osobistego pod groźbą skreślenia z listy, traktowanie każdego bezrobotnego jako osoby nic nierobiącej w życiu – wszystko to świadczy o braku szacunku do drugiej osoby.

W zamian za te upokorzenia dostaje się wyłącznie ubezpieczenie zdrowotne. Dofinansowanie własnej działalności zależy od widzimisię komisji. Cała procedura jest formą karania bezrobotnych – za to, że są bezrobotni – i jest w praktyce nastawiona na wypchnięcie ich z systemu. Każdy człowiek, który odpuści i rezygnuje z zarejestrowania, to niższe statystyki bezrobocia o ułamek procentu. Jak gdyby tylko to się liczyło.

Autorka jest etnologiem i antropologiem kultury oraz afrykanistką, do lata 2013 r. wykładała na Uniwersytecie Wrocławskim

Urząd pracy we Wrocławiu. Długie oczekiwanie do pośrednika. Dla humanistów otwarte jest tylko jedno okienko. Urzędniczka przegląda moje dokumenty: wykształcenie, doświadczenie zawodowe. Nagle wpada na pomysł: – Ma pani doktorat ze specjalnością „afrykanistyka", robi pani zdjęcia na sprzedaż..., to może napisze pani o bezpłatny staż u Martyny Wojciechowskiej? To byłoby coś w pani kierunku wykształcenia i doświadczenia?

Niestety, nie był to żart. Obowiązkowe wizyty w urzędzie pracy mają w sobie coś surrealistycznego. Półtora miesiąca wcześniej, na poprzednim obowiązkowym spotkaniu, inna urzędniczka próbowała mi wmówić, że uchylam się od obowiązku podjęcia pracy, bo nie chcę uczyć w szkole historii. Musiałam długo jej tłumaczyć, że doktor nauk humanistycznych nie posiada kursu pedagogicznego, wymaganego do nauczania w szkołach podstawowych i ponadpodstawowych. Mogę uczyć na uniwersytecie, ale nie w szkole. Nie miała o tym pojęcia. Za to bardzo chętnie znalazłaby powód, by skreślić mnie z listy i zmniejszyć statystyki.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą