W internecie mam 180 centymetrów wzrostu, twarz o gładkości pupy niemowlęcia, jestem dowcipna i inteligentna. Moje analizy porażają celnością, potrafię rozśmieszyć innych, no i prowadzę wyjątkowo interesujący tryb życia, który fascynuje moich przyjaciół z Facebooka. Często jednak zastanawiam się, co się stało, że zaczęłam w to wszystko wierzyć, a sieciowe „ja" przejęło kontrolę nad moją egzystencją.
A przecież pamiętam czasy, kiedy nie było internetu, ba, nawet komórek. Żeby skontaktować się ze znajomymi, trzeba było sięgnąć po telefon stacjonarny albo odstać swoje w kolejce do automatu na mieście. Poznawanie nowych ludzi miało wtedy zupełnie inny wymiar, każde spotkanie było jak skok na głęboką wodę: nowe idee, którymi zarażaliśmy się przy kawiarnianych stolikach, wielogodzinne zażarte dyskusje, wspólne oglądanie filmów, słuchanie muzyki, drobne prezenty, które dawaliśmy sobie, ciesząc się z możliwości bycia razem.
Dziś tego już nie ma. Jesteśmy w nieustannym kontakcie za pomocą mediów społecznościowych, a uczucia czy przemyślenia innych wylewają się szerokim strumieniem z maili, blogów, sieciowych publikacji, podsyłanych linków. Nawet jeśli tego nie chcemy, to i tak wiemy o sobie wszystko. Każdy dzień upływa nam na podglądaniu życia innych stworzeń zamieszkujących tę samą planetę. Niezwykle trafnie opisał to zjawisko niemiecki dziennikarz Ulrich Schnabel w wydanej niedawno w Polsce książce „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia": „Czy państwo także macie uczucie, że waszym życiem rządzi zamęt? Czy czujecie się podobnie jak my, dziennikarze, kiedy każdego ranka rzucamy się w zalewający nas potok informacji, przebijamy przez setki e-maili, nurkujemy w sieci, googlując i klikając, telefonując w przerwie potrzebnej na nabranie oddechu, a wieczorem zadajemy sobie pytanie, co właściwie robiliśmy przez cały dzień? (...) Nie jesteście sami".
Jak narkotyk
To najlepsze podsumowanie zmian, jakie w ciągu ostatnich 20 lat zamieniły nasze życie w piekło nieustannego bycia „online". W ciągu tego czasu pojawiła się cała masa nowych zjawisk, które badacze próbują analizować. Jednak śledząc na bieżąco doniesienia naukowe, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że uczeni trochę się gubią w ocenie tego, co się dzieje ze współczesnymi społeczeństwami, bo trudno analizować zmiany, będąc ich częścią. Sprzeczne wyniki badań dowodzą jedynie tego, jak bardzo chcielibyśmy zrozumieć to, co się z nami stało. Wydaje się jednak, że największym naszym problemem jest ogrom danych, które każdego dnia musimy przetrawić.
– Termin „przeładowanie informacyjne" pojawił się już w latach 70. XX wieku, a więc dawno temu, kiedy informacji było znacznie mniej. Jednak wraz ze zwiększeniem możliwości przesyłu danych pojawił się nowy problem – te treści są coraz bardziej jałowe – mówi dr Dominik Batorski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Pytanie, na ile jesteśmy w stanie owe treści filtrować, przyswajając sobie jedynie te, które są nam potrzebne.
Bo informacja jest jak narkotyk. Maile, nowe wiadomości na portalach informacyjnych, społecznościowych, blogach – każdego dnia oddajemy im sporą część naszego życia. Próbowaliście Państwo ograniczyć dopływ tych informacji? Bardzo ciekawe badania na ten temat przytacza w swojej książce Schnabel. Dotyczyły one użytkowania poczty elektronicznej przez menedżerów, których pytano, jak reagują na nowe wiadomości odbierane za pomocą smartfonów. „To jest tak samo jak z czekoladą czy chipsami. Wiem, że nie powinienem wyciągać po nie ręki, ale brakuje mi silnej woli" – stwierdził jeden z badanych. Inny: „Oczywiście nie muszę natychmiast sprawdzać każdego e-maila, jaki przychodzi, to jest naprawdę zbędne, a jednak mam uczucie, że powinienem to zrobić".
Skąd się bierze ten przymus? Infoholizm ma podłoże ewolucyjne. Według prof. Clifforda Nassa, badacza nowych mediów ze Stanford University, w toku rozwoju ludzkości nasz mózg nauczył się reagować na niespodzianki. Była to kwestia przetrwania, pojawienie się lwa czy lamparta na horyzoncie wymagało bowiem podjęcia natychmiastowych działań. „Dzisiaj jednak nieustannie rośnie liczba ludzi, którzy reagują na najmniejszą oznakę, że dzieje się coś nowego, i natychmiast się tym interesują – stwierdził Nass na łamach „New York Timesa". To może być cokolwiek: e-mail, SMS, powiadomienie na Facebooku.