Piekło online

Dzięki internetowi nasze życie stało się ?o wiele prostsze, ale cena, którą za to płacimy, jest niewspółmiernie wysoka. Oddajemy mu kawałki siebie, zyskując rzeczy zupełnie bez znaczenia.

Publikacja: 21.02.2014 21:16

„W internecie mam 180 cm wzrostu, twarz o gładkości pupy niemowlęcia...”. To nie awatar autorki – al

„W internecie mam 180 cm wzrostu, twarz o gładkości pupy niemowlęcia...”. To nie awatar autorki – ale prawie.

Foto: 123RF

Red

W internecie mam 180 centymetrów wzrostu, twarz o gładkości pupy niemowlęcia, jestem dowcipna i inteligentna. Moje analizy porażają celnością, potrafię rozśmieszyć innych, no i prowadzę wyjątkowo interesujący tryb życia, który fascynuje moich przyjaciół z Facebooka. Często jednak zastanawiam się, co się stało, że zaczęłam w to wszystko wierzyć, a sieciowe „ja" przejęło kontrolę nad moją egzystencją.

A przecież pamiętam czasy, kiedy nie było internetu, ba, nawet komórek. Żeby skontaktować się ze znajomymi, trzeba było sięgnąć po telefon stacjonarny albo odstać swoje w kolejce do automatu na mieście. Poznawanie nowych ludzi miało wtedy zupełnie inny wymiar, każde spotkanie było jak skok na głęboką wodę: nowe idee, którymi zarażaliśmy się przy kawiarnianych stolikach, wielogodzinne zażarte dyskusje, wspólne oglądanie filmów, słuchanie muzyki, drobne prezenty, które dawaliśmy sobie, ciesząc się z możliwości bycia razem.

Dziś tego już nie ma. Jesteśmy w nieustannym kontakcie za pomocą mediów społecznościowych, a uczucia czy przemyślenia innych wylewają się szerokim strumieniem z maili, blogów, sieciowych publikacji, podsyłanych linków. Nawet jeśli tego nie chcemy, to i tak wiemy o sobie wszystko. Każdy dzień upływa nam na podglądaniu życia innych stworzeń zamieszkujących tę samą planetę. Niezwykle trafnie opisał to zjawisko niemiecki dziennikarz Ulrich Schnabel w wydanej niedawno w Polsce książce „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia": „Czy państwo także macie uczucie, że waszym życiem rządzi zamęt? Czy czujecie się podobnie jak my, dziennikarze, kiedy każdego ranka rzucamy się w zalewający nas potok informacji, przebijamy przez setki e-maili, nurkujemy w sieci, googlując i klikając, telefonując w przerwie potrzebnej na nabranie oddechu, a wieczorem zadajemy sobie pytanie, co właściwie robiliśmy przez cały dzień? (...) Nie jesteście sami".

Jak narkotyk

To najlepsze podsumowanie zmian, jakie w ciągu ostatnich 20 lat zamieniły nasze życie w piekło nieustannego bycia „online". W ciągu tego czasu pojawiła się cała masa nowych zjawisk, które badacze próbują analizować. Jednak śledząc na bieżąco doniesienia naukowe, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że uczeni trochę się gubią w ocenie tego, co się dzieje ze współczesnymi społeczeństwami, bo trudno analizować zmiany, będąc ich częścią. Sprzeczne wyniki badań dowodzą jedynie tego, jak bardzo chcielibyśmy zrozumieć to, co się z nami stało. Wydaje się jednak, że największym naszym problemem jest ogrom danych, które każdego dnia musimy przetrawić.

– Termin „przeładowanie informacyjne" pojawił się już w latach 70. XX wieku, a więc dawno temu, kiedy informacji było znacznie mniej. Jednak wraz ze zwiększeniem możliwości przesyłu danych pojawił się nowy problem – te treści są coraz bardziej jałowe – mówi dr Dominik Batorski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Pytanie, na ile jesteśmy w stanie owe treści filtrować, przyswajając sobie jedynie te, które są nam potrzebne.

Bo informacja jest jak narkotyk. Maile, nowe wiadomości na portalach informacyjnych, społecznościowych, blogach – każdego dnia oddajemy im sporą część naszego życia. Próbowaliście Państwo ograniczyć dopływ tych informacji? Bardzo ciekawe badania na ten temat przytacza w swojej książce Schnabel. Dotyczyły one użytkowania poczty elektronicznej przez menedżerów, których pytano, jak reagują na nowe wiadomości odbierane za pomocą smartfonów.  „To jest tak samo jak z czekoladą czy chipsami. Wiem, że nie powinienem wyciągać po nie ręki, ale brakuje mi silnej woli" – stwierdził jeden z badanych. Inny: „Oczywiście nie muszę natychmiast sprawdzać każdego e-maila, jaki przychodzi, to jest naprawdę zbędne, a jednak mam uczucie, że powinienem to zrobić".

Skąd się bierze ten przymus? Infoholizm ma podłoże ewolucyjne. Według prof. Clifforda Nassa, badacza nowych mediów ze Stanford University, w toku rozwoju ludzkości nasz mózg nauczył się reagować na niespodzianki. Była to kwestia przetrwania, pojawienie się lwa czy lamparta na horyzoncie wymagało bowiem podjęcia natychmiastowych działań. „Dzisiaj jednak nieustannie rośnie liczba ludzi, którzy reagują na najmniejszą oznakę, że dzieje się coś nowego, i natychmiast się tym interesują – stwierdził Nass na łamach „New York Timesa". To może być cokolwiek: e-mail, SMS, powiadomienie na Facebooku.

Tak pojawia się kolejny problem: wciąż rozpraszani przez napływające zewsząd bodźce coraz częściej nie potrafimy się skoncentrować. Amerykański publicysta Nicholas Carr na postawie osobistych doświadczeń twierdzi, że nieustanne surfowanie po internecie, czytanie i pisanie e-maili, skanowanie tytułów i wpisów na blogach, oglądanie filmów wideo i słuchanie podcastów oraz przeskakiwanie z linku na link radykalnie zmieniły sposób jego myślenia. Kiedyś był w stanie na całe godziny zatopić się w lekturze, a teraz jego koncentracja słabnie po dwóch–trzech stronach książki, aż w końcu robi się niespokojny i zaczyna myśleć o innym zajęciu.

Rozproszeni

Amerykański psycholog Edward M. Hallowell nazywa to zjawisko „attention deficit trait" (ADT), czyli „nabytą niezdolnością do koncentracji". Ludzie dotknięci tym schorzeniem są „rozproszeni, podenerwowani, impulsywni i niespokojni. Mimo swojej wielozadaniowości, czyli umiejętności wykonywania kilku rzeczy jednocześnie, są mniej wydajni niż osoby umiejące się normalnie koncentrować. Jak stwierdził na łamach serwisu CNET News Hallowell, dziś „można udawać, że jest się produktywnym i kreatywnym, nawet jeśli się takim nie jest – wystarczy kręcić się w kółko".

Być może to jedna z przyczyn, dla których tak rzadko zdarza się nam dziś zetknąć z olśniewającym dziełem sztuki albo książką, która wniosłaby coś nowego do dyskursu publicznego. A być może ludzie cierpiący na ADT wcale już tego nie potrzebują, bo nie są w stanie przeczytać więcej niż trzy strony lub dwie depesze na Onecie. – Żyjemy w świecie nadmiaru informacji, której nie sposób przetworzyć. Dlatego dobrem deficytowym staje się uwaga użytkownika. Google, Facebook, a także inne serwisy w sieci są darmowe,  bo za możliwość ich użytkowania płacimy naszym czasem i uwagą, które są sprzedawane reklamodawcom – mówi dr Batorski.

W sieci, którą zalewa nadmiar informacji, walka o użytkownika staje się coraz bardziej bezpardonowa, bo każda sekunda naszego czasu stanowi bezcenne dobro warte monetyzacji. Stąd też w tytułach depesz na portalach informacyjnych pojawiają się słowa i zwroty zarezerwowane wcześniej dla łamów gazet brukowych, bo szokujące treści przyciągają naszą uwagę nawet wtedy, gdy tego nie chcemy.  Jesteśmy wtedy, jak nasi przodkowie na sawannie, którzy właśnie w oddali spostrzegli lamparta. Poza tym, na co zwraca uwagę dr Batorski, w ogólnym rachunku ekonomicznym liczą się tylko kliknięcia i odsłony, bez względu na to, kto ich dokonuje. – Dramatycznie zmienia się obecnie struktura użytkowników internetu w Polsce. Wraz z upowszechnianiem się sieci, nie są to już wyłącznie osoby z wyższym wykształceniem, studenci, ale też osoby gorzej wyedukowane. Portale dostosowują się do użytkownika masowego z najniższymi potrzebami informacyjnymi – mówi dr Batorski.

Wszystko wskazuje więc na to, że internet obnaża prawdę o tym, jacy naprawdę jesteśmy. – Ludzie, którzy tam wchodzą, wchodzą ze swoim wykształceniem, kapitałem kulturowym, potrzebami. Dzięki sieci lepiej widzimy, jakie one są – dodaje. Jeśli to prawda, diagnoza stanu umysłu i potrzeb współczesnego człowieka nie jest zbyt zachęcająca. Około 30 procent wszystkich dostępnych treści w internecie to pornografia. A ponieważ w założeniu sieć miała być miejscem, gdzie składowane jest i udostępniane całe dziedzictwo ludzkości – jako gatunek wystawiamy sobie niezbyt pochlebne świadectwo.

A może jest tak, jak pisze w „Wirtualnej osobowości naszych czasów" profesor psychiatrii ze Stanford University  Elias Aboujaoude, że w internecie stajemy się śmielsi, tworząc swoje alter ego, „ulepszone wersje", zdolne do wyjątkowych czynów, zarówno złych, jak i dobrych. Teoria ta nie tylko tłumaczy, dlaczego w sieci łatwiej nam zanurkować w rzeczywistość twardej pornografii, ale i jak to się dzieje, że jesteśmy tacy mądrzy na internetowych forach albo opluwamy się nawzajem na Facebooku.  Być może w tym ostatnim przypadku działa tu mechanizm „psychologicznego oderwania się" opisany niedawno na łamach „Journal of Applied Social Psychology". Naukowcy z amerykańskiego University of Massachusetts Amherst odkryli, że dystans do drugiego człowieka, którego nabieramy za sprawą internetowej komunikacji, sprawia, że mniej nam zależy na tej osobie.

Stada trolli

Internetowa agresja to już prawdziwa plaga. Często się zastanawiam, jak to się dzieje, że mili, spokojni ludzie, z którymi wypiłam na mieście morze kawy, potrafią w dwóch mailach obrazić połowę ludzkości i mnie osobiście. Niewykluczone, że to oderwanie, które zaobserwowali Amerykanie, niweluje działanie zasobu empatii zapisanego w naszych sercach. W ekstremalnych przypadkach internetowa agresja zamienia się w cyberprzemoc, która szczególnie dotyka naszych milusińskich. Dzieci nie są na tyle gruboskórne, co my, dorośli, by to sieciowe dręczenie zignorować, stąd kilka przypadków samobójstw młodocianych, które miały miejsce w ostatnich latach. W Polsce zjawisko cyberprzemocy osiąga wyjątkowe rozmiary. Według danych z końca 2011 roku uzyskanych w ramach badań „Norton Online Family" aktów internetowego dręczenia doświadczyła ponad połowa naszych dzieci. Jest to o tyle niepokojące, że z pochodzących mniej więcej z tego samego okresu amerykańskich badań opublikowanych w „Journal of Computer-Mediated Communication" problem ten dotyczy zaledwie jednej trzeciej ich amerykańskich rówieśników.

Wiele wskazuje więc na to, że ulepszone, internetowe „alter ego", o którym pisze prof. Aboujaoude, ma słaby kontakt z rzeczywistością. Według uczonego w wirtualnym świecie, gdzie wszystko jest wiązką przepływających swobodnie danych, których przecież nikt nie widzi i nie jest w stanie dotknąć, decyzje, także te najpoważniejsze, na przykład finansowe, podejmujemy bez wahania i realnej oceny własnych możliwości. Niewykluczone, że ostatni kryzys finansowy był spowodowany takim właśnie „odklejeniem" się części amerykańskiego społeczeństwa od rzeczywistości. Bo jak inaczej określić zjawisko, kiedy zarabiający 24 tys. dolarów rocznie ogrodnik, zamiast używanego samochodu, postanawiał kupić dom za 300 tysięcy...

Wirtualny świat internetu to idealne miejsce do wydawania pieniędzy. Kiedy w książce „Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli" Benjamin Barber pisze o ideale konsumenta, który wytworzył współczesny rynek, doskonale oddaje obraz tego, co współczesny marketing robi z nami w sieci. „Infantylizacja wzmacnia skłonność do tego, co prywatne i dziecinne, uznając impulsywne, zachłanne dziecko za ideał klienta, a klienta za idealnego obywatela. Dorosłym każe ulegać wołaniom „chcę!" i „daj mi!", odsłaniającym i zarazem stanowiącym infantylne id" – pisze. W sieci owo „chcę" jest wszechobecne, wszędzie widzimy reklamy, nie sposób się od nich uwolnić, a wydawanie pieniędzy nigdy wcześniej nie było aż takie łatwe. Niedawno zauważyłam, że jeden z serwisów zakupowych wprowadził opcje przechowywania danych z karty kredytowej w swoim systemie, dzięki czemu kupna czegokolwiek można dokonać naprawdę jednym kliknięciem, a cała ta wirtualna procedura odbywa się dosłownie w ułamku sekundy. Nie ja jedna z tego korzystam, czasami w nadmiarze – według pracy zamieszczonej w zeszłym roku w „Journal of Economic Psychology" około 10 procent mieszkańców zachodniego świata to kompulsywni zakupoholicy.

Zamknięci w e-bańce

Poruszając się dziś po zasobach sieci, dość łatwo się zorientować, że obiecywane na początku jej istnienia prywatność i wolny wybór gdzieś się zagubiły. Przykład najprostszy: dwie różne osoby wpisują do wyszukiwarki to samo zapytanie. Wiele wskazuje, że otrzymają dwa różne zestawy odpowiedzi,  bo to, co widzimy jako wyniki wyszukiwań, za pomocą specjalnych algorytmów jest dostosowane do naszych wcześniejszych zapytań i stron, w których linki klikaliśmy. Na dodatek niektórymi działaniami  można zwiększać prawdopodobieństwo, że dana strona znajdzie się w pierwszej dziesiątce wyników wyszukiwania. Na podobnych zasadach działa zresztą Facebook, nie widzimy informacji od wszystkich znajomych czy fanpage'ów, które polubiliśmy, a jedynie tych, które wywołują nasze reakcje w postaci „lajków", komentowania czy dalszego udostępniania postów. Nasza internetowa wolność związana z dostępem do informacji jest więc jedynie pozorna. Według specjalisty od komunikacji masowej prof. Roberta W. McChesneya z University of Illinois  w ten sposób internetowi monopoliści w pogoni za zyskiem zabijają wolny rynek, wolny wybór i tym samym demokrację.

Ale to nie wszystko. Afera szpiegowska z udziałem Edwarda Snowdena pokazała, że w sieci praktycznie każdy nasz ruch jest śledzony i skrupulatnie zapisywany. Dane na temat naszych sekretnych zakupów, ulubionych filmów na YouTube, płatności kartami kredytowymi, erotycznych czatów z przypadkowo poznaną Australijką – to wszystko zostaje w sieci. Co więcej, jest skrupulatnie zbierane przez rozmaite korporacje z potencjalnym zamiarem ich dalszego wykorzystywania. Jednym słowem: mają nas w garści. Spróbujemy fiknąć, a wyciągną kwity, że w 2007 kupiliśmy album z japońskimi erotykami.

Czy możliwe jest zatem zachowanie anonimowości w internecie? Według prawnika dr. Paula Bernala z University of East Anglia, tak, ale należało by wprowadzić szereg rozwiązań, na które nie chcą się godzić firmy zarabiające w sieci. Na przykład powinna zostać stworzona możliwość ukrywania swojej tożsamości przed właścicielami serwisów czy systemów wyszukujących, powinniśmy też zyskać prawo do sprawdzania, kto monitoruje naszą aktywność w internecie, oraz mieć prawo pełnego wykasowania swoich osobistych danych z jego zasobów.

Wszystko to brzmi pięknie, ale czy nie jest już na to za późno? I nie chodzi tu wcale o prawne podstawy działania sieci, które trzeba byłoby stworzyć od nowa, lecz o zwykłych użytkowników. Wielu z nas zdążyło już polubić internet w tej właśnie postaci, a osobowości, które wytworzyliśmy za jego pomocą, są nam do czegoś przydatne.

Nie bez przyczyny w sieci mam 180 centymetrów wzrostu, twarz o gładkości pupy niemowlęcia, jestem dowcipna i inteligentna. Moje analizy porażają celnością, potrafię rozśmieszyć innych, no i prowadzę wyjątkowo interesujący tryb życia, który fascynuje moich przyjaciół z Facebooka.

W internecie mam 180 centymetrów wzrostu, twarz o gładkości pupy niemowlęcia, jestem dowcipna i inteligentna. Moje analizy porażają celnością, potrafię rozśmieszyć innych, no i prowadzę wyjątkowo interesujący tryb życia, który fascynuje moich przyjaciół z Facebooka. Często jednak zastanawiam się, co się stało, że zaczęłam w to wszystko wierzyć, a sieciowe „ja" przejęło kontrolę nad moją egzystencją.

A przecież pamiętam czasy, kiedy nie było internetu, ba, nawet komórek. Żeby skontaktować się ze znajomymi, trzeba było sięgnąć po telefon stacjonarny albo odstać swoje w kolejce do automatu na mieście. Poznawanie nowych ludzi miało wtedy zupełnie inny wymiar, każde spotkanie było jak skok na głęboką wodę: nowe idee, którymi zarażaliśmy się przy kawiarnianych stolikach, wielogodzinne zażarte dyskusje, wspólne oglądanie filmów, słuchanie muzyki, drobne prezenty, które dawaliśmy sobie, ciesząc się z możliwości bycia razem.

Dziś tego już nie ma. Jesteśmy w nieustannym kontakcie za pomocą mediów społecznościowych, a uczucia czy przemyślenia innych wylewają się szerokim strumieniem z maili, blogów, sieciowych publikacji, podsyłanych linków. Nawet jeśli tego nie chcemy, to i tak wiemy o sobie wszystko. Każdy dzień upływa nam na podglądaniu życia innych stworzeń zamieszkujących tę samą planetę. Niezwykle trafnie opisał to zjawisko niemiecki dziennikarz Ulrich Schnabel w wydanej niedawno w Polsce książce „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia": „Czy państwo także macie uczucie, że waszym życiem rządzi zamęt? Czy czujecie się podobnie jak my, dziennikarze, kiedy każdego ranka rzucamy się w zalewający nas potok informacji, przebijamy przez setki e-maili, nurkujemy w sieci, googlując i klikając, telefonując w przerwie potrzebnej na nabranie oddechu, a wieczorem zadajemy sobie pytanie, co właściwie robiliśmy przez cały dzień? (...) Nie jesteście sami".

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy