W dodatku udekorowana dumnym napisem: „za działalność w służbie publicznej".
„Guardian" i „Washington Post" dostały w tym roku nagrodę za opublikowanie tajnych materiałów amerykańskich służb specjalnych wyniesionych przez Edwarda Snowdena. Nie za dziennikarstwo śledcze (tę dostał ktoś inny), bo i działalność dwóch wspomnianych gazet w tej sprawie nie miała ze śledztwem dziennikarskim nic wspólnego. Po prostu dostały informacje i opublikowały je.
Jaka w takim razie ich zasługa? Za co ta nagroda? Może wydrukowanie tych materiałów wymagało od redaktorów szczególnej odwagi? Gdzie tam. Ataki na Amerykę to we współczesnym świecie przejaw największego konformizmu, jaki można sobie wyobrazić. Gdyby wymienione powyżej gazety chciały opisać łamanie prawa przez feministki domagające się swobody aborcji albo przez aktywistów Greenpeace'u – o tak, to byłoby prawdziwie niezależne dziennikarstwo. Ale co to za sztuka bić tego, którego biją wszyscy?
Mam wrażenie, że „Guardian" i „Washington Post" dostały nagrodę niejako w zastępstwie. Sytuacja przypomina trochę tę z początku lat 80., gdy Amerykańska Akademia Filmowa najwyraźniej bardzo chciała jakoś wyróżnić Lecha Wałęsę i „Solidarność", ale z powodów formalnych nie było to możliwe. Dlatego do Oscarów nominowano mierny film Andrzeja Wajdy „Człowiek z żelaza" (to prawda – poruszający, ale z przyczyn całkiem pozaartystycznych), opowiadający o „Solidarności", z Wałęsą występującym w jednym z epizodów.
Dziś bohaterem amerykańskiego mainstreamu nie jest wschodnioeuropejski naród buntujący się przeciw Moskwie, ale sprzymierzeniec Kremla korzystający z azylu udzielonego mu przez Władimira Putina. A ponieważ Snowden nie jest dziennikarzem, nagrodzono pisma, którymi gość Putina posłużył się przy realizacji swojego planu.
Nagroda jest za „służbę publiczną". Kiedyś nazywane tak były „działania podejmowane dla dobra społeczeństwa". W idealny sposób tę definicję wypełniały amerykańskie agencje zajmujące się inwigilacją i podsłuchami w celu uchronienia wolnego świata przed zagrożeniem terrorystycznym. Choć zgadzam się, że istnieje dylemat, co ważniejsze: prawo obywatela do ochrony prywatności czy prawo do życia w wolnym i bezpiecznym kraju.
Dla mnie jednak wybór – po 11 września, ale też po aneksji Krymu – jest oczywisty. Usilnie proszę wszystkie tajne służby wolnego świata – szczególnie amerykańskie i brytyjskie (bo jakoś im najbardziej ufam), ale i polskie – aby na potęgę podsłuchiwały, inwigilowały, nagrywały i analizowały. Czy nie martwię się, że naruszają moją prywatność? A może nie mam nic do ukrycia? Pewnie że mam, każdy coś takiego ma. Ale godzę się, żeby jakiś funkcjonariusz słuchał moich intymnych wyznań czynionych przez telefon, jeśli może to uchronić mnie przed zamachem bombowym w centrum Warszawy.