Malować tak, żeby zabolało

Roz­mo­wa Ma­zur­ka. Aleksandra Waliszewska, ?malarka

Publikacja: 10.05.2014 04:06

Malować tak, żeby zabolało

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Każdy, kto widzi pani obrazy...



Aleksandra Waliszewska, ?malarka:

...pyta: „Dlaczego jesteś zboczona, Olu?".



I co im pani odpowiada?



Że mi się wydaje, że nie jestem.



A jednocześnie od dziewięciu lat maluje pani gwałcone małe dziewczynki?



Tematem, do którego dążę, nie jest gwałcona mała dziewczynka, tylko apokalipsa. To temat mojego życia.



Serio?



A po co miałabym malować słoneczka? Są inni, którzy malują optymistycznie.

Pani musi oddać grozę istnienia i śmierć?

Mnie się wydaje, że się po niej wciąż ślizgam, chciałabym wejść w to głębiej, namalować coś naprawdę przerażającego, nie popadając przy tym w banał. Mogłabym oczywiście malować jakieś porozrywane rekiny czy aborcje, ale to powinno być dużo subtelniejsze i bardziej przerażające zarazem.

Aborcja na płótnie to banał?

Efekciarstwo.

To co mogłoby panią zadowolić?

Jeszcze nie wiem, ale nie chcę się podpierać narracją. Zamiast tego chciałabym namalować coś takiego, że ludziom odechciałoby się żyć.

Pani się nie chce żyć?

Ja jestem robotem do pracy, więc skoro dobrze pracuję, to powinnam. Moje życia poza malowaniem jest bezwartościowe.

Przygnębiająca konstatacja.

Ale za to motywująca do pracy, która jest to jedynym, prawdziwym sensem życia.

Bo do dzieci się pani nie nadaje i jedyne co może robić, to malować tak, by ludziom odechciało się żyć?

...(śmiech) Tak.

Skoro tak, to sznur, kamień i do Wisły.

Trudno uciec od takiej konsekwencji, ale ratuje mnie moja obsesja, która mówi mi, że nie namalowałam jeszcze wielu obrazów.

A ludziom wciąż chce się żyć, a to niedopuszczalne.

(śmiech)... No właśnie, jeszcze nie zniechęciłam ludzi do życia.

Zastanawiam się, na ile mówi pani serio, a na ile to zgrywa.

Naprawdę uważam, że ludzie zbyt mało myślą o śmierci, a trzeba im przypomnieć, że sczezną.

Skąd to się bierze...

Jak mówił Alice Cooper, zwykłych ludzi najbardziej interesuje seks i śmierć. A ja jestem zwykłym człowiekiem.

Skąd to się bierze w takiej miłej, grzecznej dziewczynce jak pani?

To kwestia makijażu.

Każdy, kto patrzy na pani obrazy, ma ochotę wysłać panią do terapeuty. Po przeczytaniu wywiadu liczba tych ludzi wzrośnie.

(śmiech) Może należałoby? Choć nie sądzę, by mi to pomogło. Zresztą już chodziłam. Jak się rozwodzili rodzice, to trafiłam do psychologów, którzy pytali mnie, czy wolę tatusia czy leśniczego, czyli narzeczonego mojej mamy, co dyskwalifikowało ich w moich oczach.

Miała pani raptem kilka lat.

I uważałam ich za skończonych idiotów. Tak trafiłam do Andrzeja Samsona, którego polubiłam. Od razu powiem, że mnie nie molestował. Miał dwie ściany z rysunkami: jedna z rysunkami dzieci – jego pacjentów, druga – moimi. Byłam dumna z tego wyróżnienia.

Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co tam było...

Gołe rodziny, nagie kobiety łapane na lasso przez statek kosmiczny, takie to były zainteresowania.

Gołymi babami?

Rysowałam je, jak miałam z pięć lat. Miały wielkie głowy, do których wchodziły różne rzeczy. Byłam niejadkiem, więc kiedy pisałam książki o zwierzętach, główną informacją było to, co jadły.

Dlaczego małe dziecko rysuje gołe baby?

To znany temat malarski, nikogo chyba nie gorszy?

Właściwie dlaczego nie facetów?

Gorzej mi wychodzą. Słabo wychodzą mi też piersi, więc teraz maluję kobiety bez biustu.

Nie biorą pani za pedofila?

Podobno tak. Gdyby była mężczyzną, miałabym z tym większe problemy.

Zmieńmy nieco temat. Malarze mają kiepsko, prawda?

Poeci jeszcze gorzej. Kto się interesuje poetami?

A pani była na okładce pisma kobiecego.

Najpierw o mnie pisano, a potem byłam w bikini w Obciachach.

W „Wysokich Obcasach".

Teraz nie oglądam pism kobiecych, kupowałam je tylko wtedy, gdy było o mnie. Dlatego mi się wydawało, że całkiem sporo pisze się o sztuce.

W ogóle się nie pisze. Dlaczego?

Nie ma ciekawych twórców. Gdy żył Starowieyski, to było wiadomo, że jeśli rozmawiamy o grubych kobietach, to trzeba zaprosić Starowieyskiego, który powie, że Nowosielski to maluje takie chude, owszem, dobre, ale chude to jednak nie to. Beksiński straszył i fascynował swoim światem, a teraz takich wyrazistych postaci nie ma.

Przepraszam, a pani nie jest wyrazista?

Ale ja nie udzielam wywiadów!

Myśli pani, że ludzie znają jakiegoś polskiego malarza?

Może ma pan rację? Ostatnio byłam w Łodzi u znajomych – wykształceni ludzie, bardzo liberalne poglądy, a na ścianach „Żyd z pieniążkiem"...

Urocze, chyba sam sobie kupię.

Ale u pana to będzie draczne, jak powiedziałaby moja babcia, a tam było serio.

Czemu malarze nie są bohaterami masowej wyobraźni?

Tak naprawdę nikt się nie interesuje malarstwem, bo jest nieciekawe. Od lat budowany jest sztuczny zapał fascynacji sztuką postduchampowską. I jest to zapał bezkrytyczny. Ciągle słyszę, że sztuka współczesna jest nielubiana, bo jest niezrozumiana.

Tak nie jest?

Miałam mnóstwo wykładów z historii sztuki, więc powinnam tę sztukę polubić, skoro ją rozumiem. A wciąż jej nie lubię! I cały czas słyszę, że to dlatego, że jej nie rozumiem.

Tyle lat i pani nie rozumie? Tradycja rodzinna, liceum plastyczne, ASP...

Widocznie są ludzie, którzy rozumieją albo czują się zobowiązani, by ją rozumieć, i to zrozumienie, a w ślad za nim miłość do sztuki współczesnej, okazują. Nie wiem, na ile to autentyczne, bo to przecież strasznie nudne. Jak można się tym fascynować? Ja fascynuję się tym, co dobre, czyli wielkimi mistrzami. A od renesansu jest coraz gorzej, od Goi nie ma już wielkich mistrzów.

Po Goi malarstwo umarło?

Nie pojawił się żaden wielki mistrz.

Impresjoniści?

Nie cierpię impresjonistów! Maziaje.

Cezanne to też maziaje?

Cezanne'a cenię za podejście do sztuki. To heroiczna postać, bo nie miał za grosz talentu, ale przez pracowitość doszedł do interesujących efektów. Ja tego nie lubię, ale doceniam go.

Naprawdę nie miał talentu?

A widziałeś jego wczesne prace, te z nagimi postaciami? Bardzo nieudolne.

A Chagall?

O Jezu, nienawidzę go!

Mój ukochany Chagall! Ma go pani za sobą, proszę spojrzeć, jest Pan Jezus, Matka Boska, latająca krowa, wszystko, czego potrzeba...

Rozumiem, ale nie muszę go lubić, to dla mnie zbyt nowoczesne. Dla mnie okres rozkwitu malarstwa to renesans, potem następuje powolny schyłek. I wreszcie jest XIX, XX wiek, w którym nie ma już nic dobrego.

Od XIX wieku nie stworzono niczego ciekawego?

Oddzielmy to, co ciekawe i inspirujące, od tego, co naprawdę dobre. Ja znajduję wiele inspiracji w filmach klasy B, ale przed nimi nie klęczę.

Od 200 lat ludzie nie mają niczego do powiedzenia? Mówi to pani serio?

Miałam na myśli sztukę, z literaturą jest inaczej. W końcu uwielbiam Flauberta, Lovecrafta, czyli w zasadzie twórców współczesnych. Moja niechęć do sztuki współczesnej bierze się z mojej złej opinii o sztukach wizualnych, nie o kulturze w ogóle. Nie będę śpiewać: „Malarstwo włoskie / nudy, że rany boskie!", tylko dlatego, że uważam za słabe malarstwo współczesne.

Chciałabym pokazać tę cienką granicę między spokojnym bytem a ogromem grozy, który pod nim tkwi

Skoro malarstwo dziś to taka nędza, to po co właściwie pani maluje?

(długa cisza) To pierwotna potrzeba. Niektórzy ludzie muzykują, a ja maluję, bo taką mam predyspozycję. Maluję, bo muszę. No i skoro w to weszłam, to jestem konsekwentna. Nienawidzę wszystkiego, co mnie odciąga od malarstwa, więc muszę sprzedawać prace, żeby mieć na chleb. Moje zawodowstwo jest więc pragmatyczne – sprzedaję, by malować, no i grać w gry komputerowe.

Malarstwo i gry komputerowe – tym żyje Ola Waliszewska?

No, niestety... (śmiech)

To nieprawda, ale doceniam kreację. Nie musiała pani malować ze względu na geny?

Moja mama, rzeźbiarka, to osoba o wielkiej życiowej mądrości, której nie stosuje w swoim życiu. To zrozumiałe, co mówię?

Chce pani powiedzieć, że jest jak drogowskaz, który drogę wskazuje, ale nią nie kroczy?

Właśnie! I wskazywała znakomitą drogę. Ludziom, którzy chcieli iść na ASP, zadawała proste pytania: po co, a czy ty wiesz, jakie to trudne? I negowała taki wybór.

Zupełnie jak pani teraz.

Być może. Mama miała jedną uczennicę, Dorotę Jurczak, graficzkę. To jedyna artystka, z którą mogę normalnie rozmawiać. Nie będzie mnie zanudzała opowieściami o tym, jakie to powstają projekty, ale rozmawiamy technicznie.

To znaczy?

Pytam: „Jak zrobiłaś te warkocze?". „A, ulepiłam z plasteliny, a potem dałam do takiej specjalnej glinki..." I nie pada pytanie: „Co chciałaś przez to powiedzieć?". Żadnych wzniosłych tematów.

Tym sposobem nie odpowiedziała pani na pytanie.

A, chodziło o geny. Moja mama jest rzeźbiarką, kiedyś też malowała, ale – jak ojciec Picassa – gdy zobaczyła rysunki swego dziecka, rzuciła pędzel... (śmiech). Za to bardzo pracowita jest moja babcia, też rzeźbiarka, Anna Dębska.

Mieszkała z nią pani.

Babcia wyjechała do Ameryki, gdy miałam pięć lat, i wróciła, gdy miałam lat 18. Wtedy zamieszkałam z nią w jej mieszkaniu na Nowym Świecie. To bardzo dominująca osoba.

A pani?

Ja jestem osobą osobną, staram się nie narzucać siebie innym.

Uczciwie mówiąc, nie nadążam za pani przeprowadzkami.

Na początku, jak każde dziecko, mieszkałam z mamą i tatą. Ojciec z wykształcenia jest inżynierem, hodował konie i bardzo mnie kocha. Rodzice się rozwiedli i zamieszkałam z mamą w leśniczówce za Płońskiem. Do szkoły w starym dworku miałam 5 kilometrów pieszo.

Co robiła pani sama w leśniczówce?

Chodziłam na długie spacery, bo mama – oczywiście dla mojego dobra – chciała, bym wdychała świeże powietrze. Miałam dwie suki: Daszę i Astę, sznaucera i wyżła. Obok była piaskownia i oczko wodne, nad nim plaża. Ten czas pamiętam zresztą dużo lepiej niż to, co działo się potem, kiedy wróciliśmy do Warszawy.

A czemu wróciliście?

Mama rozstała się z leśniczym, a ja zamieszkałam z ojcem na Powiślu. Dopiero potem znów zamieszkałam z mamą i jej nowym mężem, Piotrem Skórzyńskim, który kilka lat temu popełnił samobójstwo.

Ale wtedy już nie mieszkaliście razem.

Kiedy babcia wróciła z USA, mama wyprowadziła się z jej mieszkania, ale ja tam zostałam. Teraz mieszkam u siebie.

Jak na kilkanaście lat życia, to za młodu wiodła pani dość cygański żywot.

Dziecko to jakoś inaczej pamięta. Z czasów mieszkania z ojcem pamiętam, że kazał mi chodzić na religię.

Wcześniej pani nie chodziła?

Mama była niewierząca, więc gdy mieszkaliśmy w leśniczówce, to w kościele byłam dwa razy: na pierwszej spowiedzi i u Pierwszej Komunii. Potem uznałam, że to dla mnie ważne, więc gdy mieszkałam z tatą, chętnie chodziłam do kościoła. Ale wtedy straciłam wiarę, uznałam więc, że byłoby hipokryzją, gdybym chodziła na religię.

Rodzinę miała więc pani nietypową, ale to chyba nie ona pchała panią do liceum plastycznego i na Akademię?

Od zawsze malowałam bardzo dużo, chciałam robić to i nic więcej. W tej sytuacji liceum plastyczne było najlepszym miejscem, a poza tym miałam niską samoocenę, więc dostanie się do takiej szkoły było nobilitujące. Ale przede wszystkim mogłam tam malować. I to samo Akademia – nie miałam złudzeń, że się tam czegoś nauczę, ale nie chciałam, by mnie rodzina posłała do pracy.

Nie poznała pani na ASP nikogo ciekawego?

Od początku wiedziałam, że mistrza tam nie znajdę, bo moi mistrzowie od wieków nie żyją. Szukałam ich w bibliotece i to było dla mnie kuriozalne, bo jeszcze będąc licealistką, śliniłam się, że właśnie przyszedł nowy album de La Toura, ale nie widziałam, by ktokolwiek z Akademii go oglądał. Owszem, czytali coś do pracy magisterskiej czy doktorskiej, ale nikt nie oglądał reprodukcji. Nie ma w nich widocznie takiej ciekawości.

Dla wielu z nich to zbawienne, bo gdy jako malarz chce się namalować coś oryginalnego...

...to lepiej nie znać poprzedników? Ale w ten sposób można odkryć tabliczkę mnożenia.

I wielu malarzy odkrywa tabliczkę mnożenia. Są zachwyceni tym, co robią, i nie mają pojęcia, że 30 lat wcześniej ktoś malował tak samo.

To prawda, ale nie ma co popadać w obsesję oryginalności. Jeśli ktoś dla siebie odkrył tabliczkę mnożenia i jest ona równie dobra, to nie ma problemu.

Mówi tak pani, bo jest jednym z najlepiej znających historię sztuki artystów w Polsce. To zresztą widać w pani pracach, zwłaszcza wcześniejszych.

Znajomy babci powiedział mi komplement, że mam swój styl, co mnie o tyle zdziwiło, że nie próbuję się nim posługiwać na siłę. Staram się nawet od niego uciekać, za każdym razem siadam do pracy na nowo, ale to jak charakter pisma.

Ten florencki renesans, od którego pani zaczynała, to sobie pani wymyśliła czy to przez tę erudycję?

Odrzucam tezę, że od niego zaczynałam. Rysowałam od dziecka, więc mam poczucie, że wiele się w mojej twórczości działo, wcześniej robiłam choćby młodopolskie portrety. A to, o czym pan mówi, to była próba nawiązania do wielkiego malarstwa. Te oleje powstały z fascynacji starą sztuką i wbrew pozorom nie Balthusem, tylko tymi, którymi on się inspirował. Naoglądałam się Piera della Francesca, Fra Angelica, włoskich prymitywistów, ale też bardzo lubiłam Nicolasa Poussina.

Ze zmianą tematyki zmieniła się technika.

Teraz używam farb wodnych, bo olej tak mnie spinał, że to się czasami źle kończyło. Ostatecznie rzuciłam to, kiedy przez pół roku malowałam jeden obraz, a w końcu stwierdziłam, że jest słaby, i go zamalowałam. A pracowałam nad nim codziennie!

Codziennie?

Ja pracuję codziennie po pięć godzin.

Tak, wiem, dwa obrazki dziennie.

Już nie! Jest we mnie dążenia do doskonałości, powinnam odpuścić, ale potrafię siedzieć nad gwaszem dwa tygodnie. Nie zmienia się to, że pracuję każdego dnia. Mama pracowała rzadko i bardzo ten czas celebrowała, rzeźbiła jedną rzeźbę przez rok.

Malować przez pół roku, żeby zamalować, to raczej frustrujące.

Strasznie słabe, to prawda. Mam obsesję, by namalować wszystko, co we mnie jest, co we mnie siedzi. Prześladuje mnie myśl, że jak jednego dnia czegoś nie namaluję, to innego nie powstanie, choć tematy do mnie wracają. I nawet jak zacznę z innego miejsca, to dojdę...

Wiemy, wiemy: do małej dziewczynki w lesie. Udowodniła pani, że potrafi malować ładne obrazki, i postanowiła to wszystko popsuć.

Nie miałam takich założeń.

Nie? A wyobraża sobie pani pokój pełen swoich prac?

Ja ich nie wieszam.

Są skrajnie depresyjne i przerażające.

Chciałabym pokazać tę cienką granicę między spokojnym bytem a ogromem grozy, który pod nim tkwi. Mam poczucie, że to, co widzimy, to tylko ułuda, różowy naskórek, pod którym jest to, co najważniejsze.

Co?

Choćby to, że patrząc na siebie, widzimy skórę, a nie wnętrzności. Gdybyśmy je widzieli, byłoby nieprzyjemnie.

Przyzwyczailibyśmy się.

Pewnie tak. Ale chodząc, nie myślimy o tym, co dzieje się w naszych jelitach. A ja czasem myślę.

To ważne, co się dzieje w naszych jelitach czy nerkach?

Dla mnie tak. Ale proszę mnie zrozumieć, ja sobie tego nie narzucam, nie wymyśliłam sobie, że będę malowała rzeczy drastyczne, a nie – jak Cezanne – pięć jabłek. Cenię go, że potrafił znaleźć temat w pięciu jabłkach, ale ja, jak nie namaluję czegoś, co byłoby przejmujące, to mam poczucie, że praca nie ma sensu i muszę ją dokończyć.

W efekcie świat, który pani maluje, jest światem bez sensu.

Wszystkich czeka śmierć i zagłada, a ci, których urodzimy, później i tak umrą, więc nic nie ma sensu? Owszem, trochę tak jest, ale jednocześnie jest we mnie pierwotna chęć tworzenia.

Tylko po co, skoro to nie ma sensu?

To jest właśnie pytanie, ale mimo wszystko jest we mnie radosna chęć tworzenia na przekór! Znajomi często przesyłają mi jakieś straszne zdjęcia, ludzi dotkniętych chorobą...

No, a komu mieliby przesyłać?

...ale ja tego nie oglądam! Uwielbiam zdjęcia skaczących kózek, słodkich kotków...

Zapewne obdzieranych ze skóry.

Nie, ma być sweet. Nie myślę cały czas o śmierci.

I tak jest pani najbardziej depresyjną polską malarką.

U mnie wszystko jest wzięte w nawias, ale staram się go usuwać. Chcę malować tak, żeby zabolało, bo wtedy dzieło jest pełne, skończone.

Nie lubi pani ludzi?

Niechętnie wysłuchuję opinii na temat tego, co maluję, nie interesuje mnie to. Szczerze mówiąc, nie lubię kontaktu z ludźmi, którzy kupują moje prace. Jak ktoś kupi mój gwasz i myśli, że się ze mną przez to zaprzyjaźni... Jest dokładnie odwrotnie.

Pytam, czy lubi pani ludzi w ogóle, a nie kolekcjonerów.

Nie za bardzo, ale rzadko wychodzę z domu, więc rzadko ich widzę. Jacka lubię, mojego kota też, więc dobrze mi w domu.

Do mnie pani przyszła.

Skusiłam się, bo ma pan dobre ciasto.

To od mojej mamy.

Dziękuję serdecznie!

Nie wierzy pani, że mogłaby sprawić radość innym ludziom tym, że jest, a nie tylko tym, co namaluje?

Mam nadzieję, że mojemu narzeczonemu jest lepiej ze mną, niż byłoby mu beze mnie.

Moja żona po przeczytaniu wywiadu powiedziała, że wiele osób napracowało się nad tym, by była pani malarką. Taką malarką.

Proszę pozdrowić żonę ode mnie. I zaprosić na wystawę.

Każdy, kto widzi pani obrazy...

Aleksandra Waliszewska, ?malarka:

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą